"Dwadzieścia lat temu Stefan Kisielewski, sławny Kisiel, zaczął przyznawać swoje prywatne nagrody. Przyznał je dwukrotnie. Patronat nad tymi wyróżnieniami objął tygodnik „Wprost”, do którego niezłomny szermierz kapitalizmu przeniósł swą publicystykę, uznając to prorynkowe pismo za bliższe sobie, niż coraz bardziej udeczejący „Tygodnik Powszechny”. Po śmierci Kisiela, z jego aprobatą, przyznawanie nagród kontynuowała pod patronatem „Wprost” kapituła złożona z dotychczasowych laureatów, rozrastająca się w szybkim tempie, albowiem co roku dokooptowywano do niej laureatów kolejnych edycji.
Niestety, moim zdaniem dość szybko kapituła ta zaczęła się rozmijać z intencjami Patrona. Kisiel, co widać po liście pierwszych, wybranych przez niego laureatów, i co pasuje do całej jego publicystyki oraz życiowej drogi, zamierzał wyróżniać „wariatów”. Różnego rodzaju outsiderów, nonkonformistów, ludzi wymykających się jednoznaczności, wnoszących ferment i ożywienie. Tymczasem kapituła uległa pokusie − skądinąd będącej przekleństwem wszelkich tego rodzaju gremiów − tworzenia nagrody establishmentowej, obdarowywania osób, których nagrodzenie przede wszystkim nie ubliży randze wyróżnienia, a może mu przydać poloru. Zaczęto więc obdarowywać maską Kisiela wszystkich jak leci polityków ze świecznika, nawet mających z liberalizmem tyle wspólnego, co Aleksander Kwaśniewski czy Lech Wałęsa, publicystów piszących o gospodarce i mniej lub bardziej przypadkowo wybranych przedsiębiorców, służących przykładem sukcesu w biznesie. Wyróżnienie zaczęło się liczyć na salonach, co, każdy przyzna, jest oznaką raczej niedobrą. Skutkiem stopniowego przekształcania „Kisiela” w wyróżnienie salonowe, pomimo kilku przypadków nagrodzenia osób generalnie z establishmentem skłóconych, była rozpierducha w kapitule wywołana przez grupę identyfikującą się i związaną uczuciową z jedynie słuszną linią. Grupa ta nie mogła znieść myśli, że tygodnik patronujący nagrodzie zaczął być kojarzony jest ze zbrodniczą IV Rzeczpospolitą, i że może to ich narazić na krzywe spojrzenia Adama Michnika; zażądała usamodzielnienia. Efekt był taki, jaki od razu gwarantowały osoby inspiratorów tego mikropuczu; po prostu kapituła się nie zebrała, a redakcja „Wprost” uznała, iż w takiej sytuacji nie ma sensu dłużej o jej zebranie zabiegać.
No, ale prawa do nagrody pozostały przy tytule, a kustoszem pamięci Kisiela jest z urzędu jego syn; skoro nowy wydawca porozumiał się w tej sprawie z Jerzym Kisielewskim, to ja, jako − jakimś cudem − laureat nagrody z roku 2001 i członek kapituły, mogę tylko służyć swoją poradą i opinią, nawet, jeśli większość tych, którzy odpowiedzieli pozytywnie na zaproszenie nowego wydawcy okazała się nimi kompletnie niezainteresowana. Że jednak − uczestnicząc w obradach kapituły − współfirmuję kolejny werdykt, którego nie uważam za zły, ale też nie widzę w nim śladu sławnego Kisielowego pazura, należy się czytelnikom z mojej strony pewne wyjaśnienie.
Otóż to ja właśnie zgłosiłem do tegorocznej nagrody w kategorii przedsiębiorca Dawida Bratko, znanego jako „Król dopalaczy” − tego, któremu premier Tusk z sejmowej mównicy obiecał, że „na sto procent będzie siedział w więzieniu” (na szczęście dla pana Bratko, premier nie takie rzeczy już obiecywał i nie ruszył palcem). Potraktowano to w czcigodnym gronie jako niezrozumiały i nieodpowiedzialny wybryk. Byłem nawet przez jednego z członków kapituły oficjalnie proszony o wycofanie swej nominacji, ponieważ zgodnie z regulaminem wszystkie zgłoszenia muszą być upublicznione. Odpowiedziałem, że nie mogę tego zrobić, i mam głębokie przekonanie, iż sam Kisiel, jeśli z chmurki obserwuje nasz spór, jest całym sercem po mojej stronie. Co zresztą zostało skwitowane złośliwą uwagą obecnego redaktora naczelnego tygodnika, w tym duchu, że skąd niby taką pewność mogę czerpać.
Ano, stąd ją czerpię, że to sam Kisiel, osobiście jeszcze, nagrodził Bogusława Baksika za słynny „oscylator” (przypomnę młodszym: biznes polegający na przerzucaniu dużej sum z konta na konto i banku do banku, w takim tempie, że nieruchawe postpeerelowskie banki naliczały od niej oprocentowanie jednocześnie w wielu miejscach). Znając publicystykę patrona, nietrudno zrozumieć, co chciał przez to powiedzieć. Chciał powiedzieć, że przedsiębiorca jest od zarabiania pieniędzy, a jeśli zarabia je w sposób obnażający absurdy socjalistycznego państwa, to tym bardziej należy go za to docenić − a na karę zasługują ci, którzy odpowiadają za owe absurdy.
Nie znam osobiście Dawida Bratko. Może jest bardzo mądrym, sympatycznym i miłym człowiekiem, a może prymitywem zaczytującym się „Gazetą Wyborczą”; kompletnie mnie to nie obchodzi. Jest człowiekiem, który − jeśli to, co o nim wiem, jest prawdą − sam, od zera, stworzył wielki biznes, zaspokajający ogromny rynkowy popyt, wykorzystując skretynienie prawa i państwa (wykorzystując, a nie, w drodze korupcji lub przez znajomości załatwiając sobie korzystne przepisy, jak to było regułą postkomunistycznego biznesu III RP). Zaspokajając popyt na nowoczesne używki, przy okazji zniszczył na pewien czas interesy podziemia przestępczego − bo kontrolowana przez mafię produkcja i sprzedaż nielegalnej amfetaminy i innych specyfików za sprawą jego „smart-shopów” kompletnie zdechła, co zresztą, skłonny jestem sądzić, było prawdziwą przyczyną zniszczenia młodego biznesmena przez władzunię, nie od dziś wszak wiadomo, że dość podatną na rozmaite, hm, działania lobbystyczne.
W starciu z działającym „na granicy prawa” rządem, użytymi do represji policyjnych inspekcjami sanitarnymi i w sobie wiadomy sposób pozyskanymi do akcji mediami, które przygotowały propagandowo akcję zasypując nagle Polaków historiami − fałszywymi, jak się potem okazało − o licznych zgonach po zażyciu dopalaczy, psychoaktywny Robin Hood nie mógł wygrać. A jednak nie poddał się − bo nie mylę się zapewne, że to on stoi za kolejnym uderzeniem w socjalistyczny absurd, jakim są „dopalaczomaty”. Samo to zasługuje na szacunek.
Przeciwko Bratce podnosi się z oburzeniem argument, że substancje psychoaktywne to szkodliwe dla organizmu, zwłaszcza młodego, świństwo. Fakt. Ale papierochy i gorzała też „ryją banię” (cokolwiek ten żałośnie kopytkarski greps ma znaczyć) co nie przeszkadza rządowi kasować za akcyzy. Nie mam specjalnego szacunku ani empatii dla ludzi, którzy ćpają, i jeśli miałbym im co doradzać, to żeby sięgali raczej po narkotyki cięższe, które szybciej uwolnią społeczeństwo od ciężarów z nimi związanych. Nie mam też specjalnego szacunku dla ludzi, którzy się upijają, choć sam bardzo alkohol lubię, używałem go w dużych ilościach i gdyby nie gryzł się z przeciwcukrzycowymi lekami z chęcią używałbym nadal. Ale jak kto nie umie pić, a mimo to pije i się stacza, niszcząc swych najbliższych − nikt jakoś za to nie wini producentów alkoholu, ani nie domaga się od państwa, żeby na wzór amerykański wprowadziło prohibicję.
Uważam, że każdy obywatel ma prawo się truć, czym ma ochotę, i rządowi nic do tego, byle tylko potem nie próbował jakiegoś ludzkiego łacha za moje pieniądze kurować. Zresztą, nie w tym sprawa − sprawa w tym, że Bratko nie łamał prawa, a sposób, w jaki został wykończony, dowodzi, iż praworządność jest u nas fikcją. Dziś, ku radości nakręconych przez media naiwniaków rząd wykańcza kogoś za to, że sprzedawał legalnie i tanio to, czym wolno handlować tylko nielegalnie i odpowiednio drożej; jutro inspekcje sanitarne mogą zacząć przedsiębiorców gnoić za sprzyjanie opozycji politycznej czy sponsorowanie niebłagonadiożnych inicjatyw.
Rafał A. Ziemkiewicz, za rp.pl
Działacz pierwszej solidarności, cały czas zaangażowany w lokalnym życiu publicznym, ale bezpartyjny. Jestem zwolennikiem kary śmierci oraz aborcji (sam mam czworo dzieci). Uważam, że wolny rynek jest ważniejszy niż demokracja. Przeraża mnie poprawność polityczna. Moim Mistrzem był Stefan Kisielewski.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka