Jestem bardzo ciekawy waszej opinii. Mam pomysł na grubsze opowiadanie o Waldemarze K., starszym inspektorze Urzędu Kontroli Skarbowej w Warszawie. Akcja opowiadania dzieje się w niedalekiej przyszłości. Nie ma już krajów członkowskich Unii Europejskiej – są euroregiony a kapitalizm ostatecznie upadł. Na razie na papier zdążyłem przelać tylko tyle. Dajcie znać, czy ma ta pisanina waszym zdaniem jakąś wartość. Czy waszym zdaniem po prostu jest sens kontynuować czy lepiej odpuścić sobie. Nie ukrywam, że moją inspiracją były opowiadania inkwizycyjne Jacka Piekary o Mordimerze Madderdinie. Książki o Mordimerze, jak zresztą wszystkie książki J. Piekary, nieustannie z całego serca polecam. Swoją drogą Jacek Piekara był jeszcze niedawno aktywnym salonowym blogowiczem – link do jego bloga znajdziecie w moich „polecanych” po prawej stronie. Teraz pewnie ślęczy nad ostatnimi poprawkami do „Rzeźnika z Nazaretu”, najnowszej książki o Mordimerze, która ma się niebawem ukazać w księgarniach. OK, ale do rzeczy. Oto początek „Specjalisty ze Świętokrzyskiej”: Nazywam się Waldemar K. Po prostu Waldemar K. Jestem starszym inspektorem Urzędu Kontroli Skarbowej w Warszawie a nasze nazwiska są zastrzeżone. Wczoraj przekroczyłem magiczną, zdaniem wielu, granicę czterdziestu lat, ale nie zrobiło to na mnie najmniejszego wrażenia. Nawet na chwilę nie dałem się zwieść taniemu sentymentalizmowi ani banalnej metafizyce. Wręcz przeciwnie. Dzisiaj czuję, że jeszcze mocniej stąpam po ziemi i mam pełną świadomość celu, do którego zmierzam. I wiecie co? To wszystko jest zasługą pewności, że słusznie wybrałem swoją drogę życiową. Że jestem silnie zakorzeniony w społeczności i rola, jaką dla tej społeczności z takim poświęceniem pełnię jest rzeczywiście potrzebna i przynosi nam wszystkim owoce. No bo czym ja się tak naprawdę zajmuję? Dbam o to, moi drodzy podatnicy, żeby w budżecie Euroregionu Mazovia nie zabrakło środków, z których codziennie korzystacie. Żebyście mogli bez żadnych przeszkód posyłać swoje dzieci do państwowych szkół, leczyć się w państwowych szpitalach i dostawać od państwa pomoc, gdy spotka was zły los. Ja wiem, nie wszyscy nas kochają. Często ukrywają przed nami źródła swoich dochodów, zaniżają przychody, podwyższają koszty. Innymi słowy robią wszystko, żeby uniknąć składania się do państwowej kiesy na wspólne cele nas wszystkich. Nie potępiam ich, nie czynią oni tego bowiem w pełni świadomie. Nie każdy umie wykrzesać w sobie tyle żaru empatii, aby móc wyobrazić sobie skalę niesprawiedliwości i tragedii ludzkich, gdyby każdy musiał płacić za pomoc lekarską, naukę dzieci i wiele innych ważnych zadań, które wzięło na swoje barki i z takim trudem wypełnia nasze państwo… Ech, miło tak czasem zadumać się nad rolą służby, jaką my, inspektorzy skarbowi, pełnimy wobec społeczeństwa. Niestety nic nie trwa wiecznie i z błogich rozważań filozoficznych wyrwał mnie skrzekliwy głos pani Tereski: - Czego pan sobie życzy, panie Waldeczku? To co zwykle o tej porze? Podniosłem z trudem dwa palce. - Dwa razy? No, panie Waldeczku, widzę, że wczoraj po świętowaniu urodzin nie poszedł pan grzecznie spać do łóżeczka tylko kontynuował imprezowanie w innych lokalach. Nieładnie… Próbowałem otworzyć usta, żeby ofurknąć przemądrzałą kelnerkę, ale nie udało mi się rozczepić przylepionych do siebie warg. Burknąłem tylko gardłowo, niezadowolony i powoli, z trudem uniosłem ciężkie powieki. Pani Tereska już odwrócona zmierzała w stronę baru, kołysząc przesadnie pośladkami. - Z tyłu dwudziecha, z przodu… siedemdziesiona - pomyślałem ze złością. Tak, pani Tereska pomimo kilogramów tanich kosmetyków, jakie każdego tygodnia wklepywała w pomarszczoną skórę twarzy i szyi nie wyglądała zachęcająco. Pomimo tego nie narzekała na brak amatorów. Wieść niesie, że byłem jedynym stałym bywalcem lokalu, któremu pani Tereska nie przypudrowała noska. I to chyba dlatego czuła do mnie pewną słabość, którą z premedytacją wykorzystywałem. Próbując odwrócić uwagę zmysłów od pulsującego bólu rozsadzającego czaszkę, uciskając z całej siły skronie, uniosłem głowę i spróbowałem zlustrować otoczenie. Była dopiero godzina dziewiąta, więc w lokalu znajdowało się zaledwie kilku klientów. Ruch zaczynał się dopiero po dziesiątej, kiedy inspektorzy skarbowi podstemplowawszy listy obecności w budynku Centrali udawali się na zasłużone małe co nieco do baru. Bar mleczny „Fiskus” na Czackiego był kultowym miejscem wszystkich warszawskich inspektorów skarbowych. Swój komercyjny sukces zawdzięczał przede wszystkim niewielkiej odległości od budynku Centrali na Świętokrzyskiej oraz miłego i uroczo tandetnego wystroju rodem z lat 80-tych ubiegłego wieku, kiedy został założony. „Fiskus” przeszedł przez te trzydzieści lat wiele, jednak udało mu się w praktycznie niezmienionym wystroju dotrwać do naszych czasów. Dzielnie przetrwał szaleństwo kapitalistycznej rewolucji lat 90-tych, gdy z ideologicznych powodów zlikwidowano dotacje gastronomiczne i bar musiał osiągnąć zysk. Na szczęście kres temu szaleństwu położyła Unia Europejska przywracając dotacje gastronomiczne, dzięki czemu kierownictwo „Fiskusa” mogło skoncentrować się na poprawie jakości serwowanych dań i trunków, nie martwiąc się o relacje przychodów do kosztów. Nie bez znaczenia był również fakt, że właściciel lokalu jest szwagrem Dyrektora Departamentu Podatku Katastralnego.
Zwykły, szary trzydziestolatek. Facet, któremu wydaje się, że zachował jeszcze w szczątkowej formie tak rzadką dzisiaj umiejętność samodzielnego myślenia.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura