Kurier z Munster Kurier z Munster
2552
BLOG

Dla czterdziestu dolarów…

Kurier z Munster Kurier z Munster Polityka Obserwuj notkę 65

 

Kiedyś jeden kryminalny „sprzedał mi” przy wódce „cynę”, że pewien „prorok” (w slangu przestępczo-policyjnym – prokurator) jeździ ze znanym lokalnym gangsterem do Zakopanego na narty. Zapytałem o to człowieka z miasta. Powiedział mi: „Prawda! Nie tylko że jeździ na narty, ale chałupy sobie po sąsiedzku wybudowali”; to znaczy ten gangster „prorokowi” wybudował. „Tylko nie pisz o tym w gazecie”– powiedział mi człowiek z miasta. Napisałem! Sprawa była dość mocno uprawdopodobniona, ale ponieważ brakowało bezpośrednich, materialnych dowodów nie podałem nazwisk. Wszystko co stało się później stanowiło najlepszy dowód. Zadziałała zasada – „uderz w stół, a nożyce się odezwą”. W półświatku przestępczym nastąpiło istne "trzęsienie ziemi", a prokurator długo przysyłał mi chłopaka z miasta, abym zamieścił sprostowanie – mówi Roman Mańka, Kurier z Munster i były dziennikarz „Przeglądu Kolskiego”, w wywiadzie samego z sobą dla Salonu24 z okazji pierwszych urodzin, w gronie publicystów niezależnych.

 

Czy w Polsce istnieje mafia, a poszczególne grupy przestępcze działające na dole, na polskiej prowincji składają się na jakąś ogólnopolską strukturę i są podporządkowane określonemu centralnemu kierownictwu?

W roku 2006 przyjechał do Koła „Masa”. Żeby nikt nie miał wątpliwości Jarosław Sokołowski – słynny gangster z Pruszkowa i świadek koronny. Koło to małe, dwudziestotysięczne miasto we wschodniej Wielkopolsce, którym nikt w Warszawie nie powinien się interesować. A jednak „Masa” przyjechał do Koła. Wiedział jak się obracać. Poszedł do restauracji „Fantazja”, która ma sławę miejsca spotkań chłopaków z półświatka. Czuł się pewnie. Pojawił się bez ochrony, z synem. Człowiek na którego zorganizowana przestępczość wydała wyrok śmierci… Chciał tak po prostu wypić piwo z kompanem sprzed lat i lokalnym gangsterem. Tu akurat „Masa” się przeliczył. Młodzi, gniewni nie musieli go znać. Wdał się w rozróbę z miejscowym quasi przedsiębiorcą „Kwiatkiem”, synem znanego lokalnie rzeźnika, kimś mniej więcej takim, jak nieżyjący Krzysztof Olewnik. „Kwiatek” ściągnął chłopaków z kijami bejsbolowymi. Polała się krew. Później przyjechała policja. Nikt nie chciał uwierzyć, że „Masa” to naprawdę „Masa”. Zapakowali go do samochodu i zawieźli do aresztu, jak pospolitego zbira. Dopiero po interwencji wysokich czynników państwowych miejscowi stróże prawa przyjęli do wiadomości, że ten gość to z krwi i kości „Masa”.

Przykład z Koła wiele daje do myślenia… Po pierwsze – pokazuje, iż pomiędzy przestępczą prowincją, a centralą istnieją bardzo silne związki. „Masa” nie mógł w Kole pojawić się przypadkowo. Jakieś „stare ścieżki” musiały go tam zaprowadzić. To zaś, że młodzi go nie poznali to już zupełnie inna sprawa. Skoro „Masa” posiadał na dole przestępczej struktury kontakty, to apriorycznie można wywieść wniosek, że i jego mafijni sukcesorzy też obecnie je mają.

Po drugie – cały ten program ochrony świadków koronnych można sobie wyrzucić do kosza. Gdyby ktoś wtedy w Kole chciał załatwić „Masę” to by go bez problemów załatwił.

 

Cofnijmy się trochę do historii, co stało się w Kole w 2002 roku?

Poszło o dziewczyny. Kto ma prawo je wozić i do kogo należą najbardziej atrakcyjne terytoria. Dwa konkurencyjne gangi wałczyły ze sobą. Ludzie bali się wyjść z domu. Ulicami jeździły mafijne fury i wzajemnie się ostrzeliwały z borni palnej. Policji ta sytuacja zupełnie wymknęła się spod kontroli. Mało tego – rzecznik prasowy komendy powiatowej mówił mniej więcej tyle, że nic się nie dzieje. Tymczasem mieszkańcy przez kilka dni non stop słyszeli strzały. Po latach dowiedziałem się od moich informatorów, że przyjechał ktoś z „Pruszkowa”, podzielił wpływy i chłopaków uspokoił, aby nie wyszła z tego jakaś większa granda. Prawdziwa mafia nie lubi rozgłosu. Ważniejsza rzecz zdarzyła się jednak w tym samym roku, kilka miesięcy później. Lokalne grupy przestępcze po prostu  kupiły sobie wybory samorządowe.

 

Jak to kupiły wybory samorządowe?

Jest to najlepsza przestroga dla wszystkich tych, którzy bezkrytycznie domagają się wprowadzenia jednomandatowych okręgów wyborczych. Wówczas takie „cuda” będą zdarzały się nagminnie, również w walce o parlamentarne mandaty. Mechanizm ten dokładnie opisałem w „Przeglądzie Kolskim”, określając go mianem „wyborczej skarbonki”. Karty do głosowania stały się, bowiem ekwiwalentem konkretnych kwot pieniężnych i wrzucano je do urn niczym banknoty do skarbonki. Za jeden głos płacono w zależności od potrzeb 20, 25, góra 30 zł. W rzeczywistości konkretny głosujący dokonywał jednocześnie sekwencji skreśleń – wybory na burmistrza, rada miasta, rada powiatu, sejmik wojewódzki. A właściwie sam nic nie skreślał, bo gangsterzy skreślali za niego… Proceder był dziecinnie prosty. Wystarczyło wychwycić pierwszego wyborcę. Dać mu „kasę” i powiedzieć, aby wyniósł czystą kartę. Dalej już wszystko szło taśmowo. Mafia zakreślała i dawała kolejnemu wyborcy kartę, a ten przynosił czystą i otrzymywał pieniądze. Jak się ma dobrze zorganizowane struktury, zdyscyplinowanych ludzi do roboty, parę samochodów, no i przede wszystkim „kupę siana”,  to można w ten sposób kupić tysiące głosów. W Kole tak właśnie się stało. Niektórzy ludzie tworzący lokalny establishment skorzystali z usług przestępców. Jedna z osób kandydująca do rady powiatu, gdzie jest ogromne rozproszenie głosów, startując z czwartego miejsca kilkukrotnie zdublowała pozostałych kandydatów, otrzymując poparcie na poziomie wyborów na burmistrza. Co ciekawe po opublikowaniu artykułu w gazecie ówczesny wicestarosta kolski, a prywatnie mój dobry znajomy powiedział mi, iż niepotrzebnie rozpowszechniam patent, który ktoś z pieniędzmi może kiedyś wykorzystać. Słowa te odebrałem jako obawę przed ewentualną konkurencją.

 

Jak Pan wszedł na trop mechanizmu kupowania głosów w wyborach samorządowych, który określa Pan mianem „wyborczej skarbonki”?

W 2004 roku pozyskałem dwóch informatorów działających w kolskich grupach przestępczych. W rzeczywistości to oni sami mnie znaleźli. Wówczas byłem już lokalnie znany, pisałem odważne artykuły. Mafia zanim zdecyduje się zlikwidować takich ludzi, najpierw stara się ich obłaskawić. Zaproponowali mi pieniądze. Powiedziałem im jednak, że pieniędzy brał nie będę. Wcisnąłem „kit”, że chcę zrobić dziennikarską karierę i interesują mnie tylko mocne informacje. Paradoks polegał na tym, iż obydwaj reprezentowali konkurencyjne gangi. Spotykałem się z nimi odrębnie. Taka sytuacja mocno mi sprzyjała. W istocie nie byli to klasyczni informatorzy. Prowadzili ze mną rodzaj gry. Przynosili tylko te informacje, które obciążały konkurencyjne środowiska gangsterskie, lub nieprzychylnie nastawionych do nich lokalnych polityków. Inaczej mówiąc: – chcieli pewnych ludzi załatwić moimi rękoma. Ja jednak o tym wiedziałem. Dlatego wszystkie informacje starałem się dobrze weryfikować. Kierowałem się tylko jednym, podstawowym kryterium: czy informacje przynoszone przez gangsterów są prawdziwe. Niestety w większości przypadków były prawdziwe. W miarę upływu czasu naturalną koleją rzeczy wzajemne kontakty się rozluźniały. Przeszliśmy na ty. Piliśmy razem wódkę. A trzeba było pić dużo wódki. Powoli tworzyły się koleżeńskie relacje. Wówczas opowiedzieli mi o procederze kupowania głosów w trakcie wyborów samorządowych, chociaż pierwsze sygnały na ten temat otrzymywałem już od dawna z innych, nieprzestępczych środowisk. To co mnie jednak najbardziej uderzyło, to poziom fraternizacji gangsterów z miejscową policją oraz lokalnymi politykami, urzędnikami, przedsiębiorcami.

 

Na czym ta fraternizacja polegała, jakie były jej formy?

Oczywiście nie pytałem moich informatorów wprost, czy znają tego, tego, a tego. To byłoby zbyt grubymi nićmi szyte. Należało działać sprytnie. Wymyślałem więc różnego rodzaju historie. Pewnego razu do znudzenia powtarzałem „Kani” (bo taki pseudonim prasowy nadałem jednemu z informatorów), iż żółtym „Peugeotem” z konkretnymi numerami rejestracyjnymi jeździ „laska”, która cholernie mi się podoba. Trzeba było do znudzenia powtarzać taką ściemę, aby „Kania” dał się nabrać. W końcu wyciągnął całą garść telefonów komórkowych i z jednego z nich gdzieś zadzwonił, mówiąc: „Ustalcie mi do kogo należy „Peugeot”(o takich a takich)„blachach”. Zorientowałem się, iż rozmawia z kimś z policji. Innym razem pewnych ludzi odwiedził ich znajomy. Dobrze wiedziałem, że to ówczesny wicewojewoda wielkopolski Waldemar Witkowski. Udawałem jednak głupiego i dałem mojemu drugiemu informatorowi (pseudonim „Rufio”) kartkę z numerami rejestracyjnymi, prosząc, aby ustalił do kogo należy ten samochód. Po jakimś czasie przyjechał do mnie i powiedział, że to „blachy” Urzędu Wojewódzkiego w Poznaniu. Byłem w szoku! W ten sposób sprawdzałem jakie posiadają kontakty. Czasem też różne sytuacje demaskowało życie … Kiedyś późnym wieczorem wracałem z „Kanią” samochodem ze spotkania. W pewnym momencie patrol policyjny zatrzymał nas do kontroli, ale wcale nie po to, aby cokolwiek sprawdzać, a jedynie powiedzieć mu „cześć”. Policjant wręcz salutował „Kani”.

 

Czy z informacji przedstawianych przez gangsterów wynikało, iż na poziomie samorządu, na poziomie władz lokalnych mają miejsce jakieś patologie?

Któregoś dnia „Kania” przyniósł mi „kwity” dotyczące tak zwanej „zup-y”, czyli Zakładu Usług Projektowych – instytucji będącej jednostką organizacyjną miasta. Mówiąc kolokwialnie: była to bardzo „śmierdząca zupa”… Z dostarczonych materiałów wynikało, iż pracownicy tego podmiotu od ponad roku nie biorą wynagrodzenia, ale konsekwentnie ukrywają ten fakt przed burmistrzem w sprawozdaniach finansowych. Reszty można było się już tylko domyślać… Po moim artykule prokuratura wszczęła śledztwo pod kontem poświadczania nieprawdy w dokumentach urzędowych, a burmistrz musiał ogłosić likwidację przedsiębiorstwa.

 

Co rozumie Pan pod stwierdzeniem, że reszty można było się już tylko domyślać?

Wersja dla naiwnych to przyjęcie założenia, iż pracownicy nie pobierali wynagrodzenia, gdyż kierowali się dobrem zakładu. Wersja dla osób myślących jest jednak inna… Zakład Usług Projektowych świetnie nadawał się jako (nazwijmy to) „przyczółek” do przechwytywania klientów. Osoby w nim zatrudnione, pracując w strukturze publicznej posiadały ciągły kontakt z mieszkańcami. Dysponując odpowiednimi uprawnieniami mogły jednak konkretne projekty kreślić prywatnie same. Zakład na tym nie zarabiał, ale był im potrzebny jako pewnego rodzaju „pas transmisyjny”. Zresztą wytłumaczeń może być więcej… Projekty budowlane zatwierdzane są w starostach powiatowych. Pracownicy powiatu nie mogą formalnie sami kreślić projektów i jednocześnie ich oceniać, no bo w ten sposób wchodziliby w klasyczny konflikt interesów. A więc być może „pchali” te projekty przez ZUP, a „działkami” dzielili się z pracownikami zakładu. W procederze mogli również uczestniczyć urzędnicy szczebla gminnego. W niemal każdej gminie jest jakieś stanowisko do spraw zagospodarowania przestrzennego. Pracownicy Ci posiadają permanentny kontakt z klientami i zazwyczaj sami się oferują, że mogą przygotować konkretny projekt i zapewnić jego szybką akceptację. Najczęściej jednak, albo sami nie posiadają uprawnień, aby taki projekt formalnie przedłożyć, albo z jakichś innych przyczyn nie mogą tego uczynić. Wówczas „pośrednikiem” był ZUP. Przykład Koła może być reprezentatywny dla całej Polski, a skala zjawiska prawdopodobnie przekracza wszelkie przypuszczenia.                                

 

Czy w Pana rozmowach z gangsterami przewiały się jakieś sprawy, jakieś afery o których głośno było wcześniej w Polsce?

Na początku 2007 roku na drodze wojewódzkiej z Kościelca do Turku zdarzył się wypadek. Człowieka potrącił samochód. Ten człowiek nazywał się Wiesław Biliński. Na miejscu zdarzenia prawie jednocześnie pojawiły się karetka pogotowia, zakład pogrzebowy oraz telewizja. Lekarz stwierdził zgon, „grabarze” włożyli ofiarę we worek. Po chwili ktoś z gapiów spostrzegł, że worek się porusza. Karetka przyjechała jeszcze raz. Poszkodowanego odwieziono do szpitala, po kilku dniach zmarł. Właścicielem zakładu pogrzebowego był brat „Rufia”, natomiast szefem powiatowego oddziału ratownictwa medycznego jego bliski kolega. Wtedy już nie pracowałem w gazecie, ale zbulwersowani ludzie przysyłali do mnie sms-y, abym się sprawą zajął. Skojarzyłem jeden fakt… Gdy pisałem w „Przeglądzie Kolskim” – „Rufio” dawał nam „cynki” o wypadkach. Chciał w ten sposób „przypunktować” u dziennikarzy. Nie wiedział jednak, jak wielką wiedzę pośrednio mi przekazuje… Zazwyczaj na miejsce określonych zdarzeń „grabarze” i dziennikarze przyjeżdżali prawie równo, a czasami nawet wcześniej od karetek pogotowia. Powtarzam: właścicielem zakładu pogrzebowego był brat „Rufia”, a pełniącym obowiązki dyrektora oddziału ratownictwa jego bliski kolega… Każdy z tego zestawienia faktów może wyciągnąć takie wnioski, jakie uzna za stosowne. Ja tam jednak naiwny nie jestem. Najczęściej gangsterzy mówili mi, to co chcieli powiedzieć, ale niejednokrotnie przekazywane przez nich informacje były jak „klucz do sejfu”, zawierającego o wiele istotniejsze informacje. Pewne rzeczy trzeba było sobie samemu wykoncypować. Wiele spraw też wychodziło mimochodem, samoistnie przy okazji spotkań z gangsterami, tak jak na przykład prostytucja; z kolei o innych tych bardziej oczywistych, ewidentnych, jak handel lewym alkoholem, podrabianymi papierosami mówili otwarcie sami.

 

Jak silne było zjawisko prostytucji, handlu lewym alkoholem oraz podrabianymi papierosami na obszarze, w którym Pan działał?

O prostytucji uprawianej przy drodze krajowej nr 2 napisałem zanim z tygodnikiem „Wprost” i telewizją „Polsat” zawitał tam słynny detektyw Krzysztof Rutkowski. Skądinąd sutenerzy, których Rutkowski „rzucił na glebę” zostali następnego dnia wypuszczeni przez miejscową policję, a już wieczorem z powrotem „bujali się” na parkingach z dziewczynami. Prostytucja była powszechna. Przydrożne hotele i restauracje z pokojami noclegowymi działały na zasadzie krypto agencji towarzyskich. Wtajemniczeni załatwiali tak zwany „pokój na pół godziny" za jedyne pięćdziesiąt złotych. Łatwo policzyć, iż przez dobę – o ile przyjąć, że cały czas dopisywali klienci – jedno takie miejsce zarabiało dwa tysiące czterysta. Czysty zysk. Ironia tak jakoś zrządziła, że najsłynniejszy pod tym względem był zajazd o wdzięcznej nazwie „Europa”. To wokół niego koncentrowało się zjawisko prostytucji i to właśnie tam pewnej nocy wpadł niespodziewanie z hukiem detektyw Krzysztof Rutkowski. Stratyfikacja amatorów tego typu usług była bardzo różna, poczynając od kierowców TIR- ów, a skończywszy na wysoko wykwalifikowanych urzędnikach. Pewnej nocy, gdy jechałem z „Kanią” samochodem zadzwonił do niego jakiś kierownik firmy budującej autostradę i zażyczył sobie dziewczyny. Miał trochę pecha, bo akurat wszystkie Panie już pracowały. „Kania” interweniował u swoich podwładnych, aby ściągnęli ekstra dodatkową, atrakcyjną dziewczynę, gdyż kierownik firmy budującej autostradę może się do czegoś przydać. Taki stan rzeczy pewnie jest do tej pory.

 

A alkohol, papierosy?

Lewa wódka była prawie w każdym sklepie. Kto ma wrażliwe podniebienie ten wyczuwał to po jedynym łyku… Spotkałem się nawet z przypadkiem, że sprzedawano ją na zapleczu sklepu z częściami zamiennymi do samochodów. Nikt tego nie nabijał na kasy fiskalne. Nabijali tyle ile było im potrzebne do „przykrywki”. Coś w papierach musiało być… Dziennie sprzedawali na przykład dwieście butelek, a w dokumentach odnotowywali dwadzieścia. Alkohol dostarczała mafia. Sklepikarze stali się tak bezczelni, że rozlewali wódkę na „setki” i „pięćdziesiątki” niczym w restauracjach. Papierosy sprzedawali na sztuki. Parę razy u jednego z zaprzyjaźnionych właścicieli sklepów spotykałem policjantów „ciągnących” po równo wódę z gangsterami. To był żenujący widok. Gdy opisałem proceder handlu lewym alkoholem w gazecie, to podobno na jakiś czas podrabianą wódkę wycofywano ze sklepów. Dopiero wtedy przekonałem się, w jak gigantyczne siły uderzyłem. Idąc ulicą napotykałem na agresję osób, które nie były typowymi gangsterami, ale prawdopodobnie jakoś z tego procederu handlu lewym alkoholem żyły. Podobnie rzecz się miała z papierosami. Kiedyś „Rufio” przywiózł mi paczkę „Marlboro”, które smakowały gorzej niż zawilgocone, kołkowate „Popularne” w czasach PRL-u.

 

Jak przedstawiały się kontakty gangsterów z lokalnymi politykami?

„Rufio” organizował wyjazdy na Ukrainę, miasto i powiat dawały patronat. Czasami też dorzucały pieniądze do różnego rodzaju inicjatyw. Miał „wejście” wszędzie – do starosty, burmistrza. Podczas tych wyjazdów robiono różnego rodzaju interesy. Do Koła przyjeżdżał jeden z liderów Partii Regionów Siergiej Tutusiak, przywoził prezenty od Wiktora Janukowicza, wtedy jeszcze premiera. Po prawie czterech latach od opisania przeze mnie procederu handlu lewym alkoholem „Rufia” dopadło Centralne Biuro Śledcze. Okazało się, iż podrabianą wódkę i papierosy sprowadzał właśnie za wschodniej granicy. Miejscowa policja tego tematu nigdy nawet nie podjęła. Jeden z kryminalnych jeździł z „Rufiem” w zagraniczne podróże. Przykład Starachowic nie jest wcale odosobniony.

 

Czy mafia miała swoich faworytów wśród lokalnych polityków?

Jednego im nawet wykończyłem… Gdy „Kania” nabrał do mnie zaufania, to zwierzył mi się, iż ma kandydata na burmistrza, którego dodatkowo ja miałem promować w gazecie. Zdumiałem, gdy usłyszałem, iż jest nim ówczesna sekretarz Urzędu Miejskiego w Kole – Danuta B.M. Jednocześnie konkurujący z „Kanią” gangster o pseudonimie „Rufio” doniósł mi, że wobec tej osoby policja prowadzi jakieś śledztwo. Na kolejnych spotkaniach indagowałem o to „Kanię”. Zapewniał mnie, że sprawa z chłopakami z policji została załatwiona, a Danka B.M jest nie do ruszenia. Faktycznie w pierwszej fazie śledztwo toczyło się dość ospale. W międzyczasie jednak miasto pośrednio za namową „Kani” zrobiło coś co doprowadziło środowiska policyjne do „szewskiej pasji”. Straż Miejska wynajęła firmę z foto-radarem, skądinąd bezprawnie. Było to ogromne uderzenie w policyjne interesy, a przede wszystkim dochody pochodzące z mandatów. O to toczyła się cała gra… Miejscowi policjanci potraktowali to, jako swoiste wypowiedzenie wojny i postanowili pokazać burmistrzowi i spółce, kto rządzi w mieście. Poszedłem tym tropem razem z nimi. Okazało się, iż sekretarz Danuta B.M. tkwi w gigantycznej, jak na warunki miasta korupcji, w ramach funduszu profilaktyki antyalkoholowej. Miedzy innymi z tych pieniędzy miejscowa elita pływała sobie statkiem po jeziorze w Mikorzynie. W grudniu 2004 roku opublikowałem na ten temat serię głośnych artykułów w „Przeglądzie Kolskim”. Mimo presji opinii publicznej burmistrz zwlekał z odwołaniem Pani sekretarz.

 

Załóżmy, że sekretarz Danuta B.M. nie zostałaby aresztowana i w konsekwencji tego zwolniona ze stanowiska. Jak Pan myśli, czy zastosowano by w jej przypadku, gdyby rzeczywiście kandydowała na burmistrza mechanizm kupowania głosów, który Pan określił mianem „wyborczej skarbonki”?

W kontekście Danuty B.M. to już dziś czyste gdybanie. Nie wystartowała w wyborach i już raczej nigdy nie wystartuje. Wiem natomiast jedno środowiska przestępcze miały takie plany, choć nie mogę w stu procentach powiedzieć, że ona sama o tym wiedziała, bo z nią na ten temat nie rozmawiałem. Czasami jest tak, że pewne rzeczy odbywają się poza kandydatami. Kolski półświatek jednak nigdy nie zrezygnował z zakusów wpływania na politykę. Dziś lokalni gangsterzy mają już innego, wpływowego kandydata i w czasie zbliżających się wyborów będą z całą pewnością mechanizm kupowania głosów starali się przeprowadzić.

 

Kto organizował proceder „wyborczej skarbonki” w 2002 roku, w mieście Kole?

„Rufio”, „Kania”, „Joseph”, Simek. Oni tym dowodzili.

 

Sądzi Pan, iż w innych regionach Polski miały miejsce podobne sytuacje?

Przenikanie się wymiaru politycznego z biznesem i „przestępczym podziemiem” jest w Polsce od wielu lat faktem. „Układ” o którym mówi Jarosław Kaczyński naprawdę istnieje. To nie jest abstrakcja. Ma on miejsce na różnych szczeblach społeczno-politycznej rzeczywistości. Należy się zatem spodziewać, że i proceder kupowania głosów jest gdzie niegdzie stosowany. W wyborach parlamentarnych są zbyt wielkie okręgi, aby to skutecznie oraz efektywnie przeprowadzić. Ale małe okręgi samorządowe się do tego optymalnie nadają. Można sobie wyobrazić, co by się działo, gdyby wprowadzono jednomandatowe okręgi wyborcze w wyborach do parlamentu. Argument pieniądza zawsze działa, a w takich warunkach jego wpływ by się jeszcze zwiększył.

 

Wspomniał Pan o fraternizacji policjantów, urzędników, polityków z lokalnymi przestępcami. Jak wysoko sięgały „macki” mafii w strukturach lokalnych organów ścigania i jakie formy ten proces w praktyce przybierał?

Kiedyś jeden kryminalny „sprzedał mi” przy wódce „cynę”, że pewien „prorok” (w slangu przestępczo-policyjnym – prokurator) jeździ ze znanym lokalnym gangsterem do Zakopanego na narty. Zapytałem o to człowieka z miasta. Powiedział mi: „Prawda! Nie tylko że jeździ na narty, ale chałupy sobie po sąsiedzku wybudowali”; to znaczy ten gangster „prorokowi” wybudował. Tylko nie pisz o tym w gazecie” – powiedział mi człowiek z miasta. Napisałem! Sprawa była dość mocno uprawdopodobniona, ale ponieważ brakowało bezpośrednich, materialnych dowodów nie podałem nazwisk. Wszystko co stało się później stanowiło najlepszy dowód. Zadziałała zasada – „uderz w stół, a nożyce się odezwą”. W półświatku przestępczym nastąpiło istne "trzęsienie ziemi", a prokurator długo przysyłał mi chłopaka z miasta, abym zamieścił sprostowanie.

 

Co było tym dowodem?

Człowiekiem, który miał jeździć z prokuratorem do Zakopanego na narty był według informacji współpracującego ze mną policjanta miejscowy potentat od handlu lewym alkoholem o pseudonimie „Dzidek”. Człowiekiem, który mi ten „cynk” potwierdził, ale zastrzegł żeby nie pisać o tym w gazecie był „Rufio”. Gdy już gazeta się drukowała zaprosiłem „Rufia” do domu i pokazałem mu komputerowy wydruk. Chciałem w ten sposób sprawdzić jego reakcję. Zbladł. Jego twarz zrobiła się fioletowa. Dopytywał mnie – czy gazetę można zatrzymać. Przez pięć godzin na stojąco przekonywał, aby nie publikować tego artykułu. A gdy już trafił on w ręce czytelników długo jeszcze przyjeżdżał i powołując się na rozmowy z prokuratorem namawiał, aby zamieścić sprostowanie. Po czasie dowiedziałem się też, iż środowisko przestępcze „ziało ogniem”, „Dzidek” się podobno wściekł, odbywały się jakieś narady, a „Rufio” miał „przechlapane”. Nigdy jednak się nie ugiąłem.

 

Jak na poziomie lokalnym wygląda kwestia wolności słowa?

Najlepiej do wyobraźni przemawiają konkretne przykłady. W roku 2003 robiłem wywiad z burmistrzem miasta Koła Januszem Stępińskim. W pewnym momencie, epizodycznie zapytałem go o sprawę odwołania powiązanej z postkomunistycznym układem, a także różnymi innymi nie do końca transparentnymi środowiskami skarbnik Aleksandry Kopczyńskiej. W czasie kampanii wyborczej jeszcze wówczas kandydat Stępiński zapewniał, że w razie wyboru ją odwoła. Po ukazaniu się wywiadu Kopczyńska zadzwoniła do mojego pracodawcy Wójt Gminy Kościelec Anny Strapagiel. Tak wygląda na poziomie lokalnym wolność słowa… Nawet pytać nie wolno. Dziennikarze mają służyć i pisać to czego miejscowi notable od nich oczekują. Kopczyńska wiedziała, gdzie zadzwonić… W gazecie pracowałem właściwie hobbystycznie, na zasadach umowy o dzieło. Miałem z tego nie więcej niż dwieście złotych miesięcznie. W Urzędzie Gminy zarabiałem ponad dwa tysiące.

 

Uległ Pan kiedyś naciskom?

Największą satysfakcję w życiu daje mi świadomość, że im nigdy nie uległem. Zawsze powtarzam, iż bycie dziennikarzem śledczym w Warszawie, w którymś z ogólnopolskich czasopism wymaga wielkiej odwagi. Bycie jednak dziennikarzem śledczym na prowincji wymaga wręcz heroizmu. W Warszawie można się zawsze „wtopić” w dwumilionowy tłum, zamieszkać na chronionym osiedlu. W mieście takim, jak Koło wszyscy Cię znają i wiedzą którędy wracasz do domu. Bywało tak, iż znajomi mnie odprowadzali. Zawsze też powtarzam drugą prawdę, iż prawdziwie obiektywnego, uczciwego, bezstronnego dziennikarza nie będą lubić w żadnej partii, a władza nigdy nie będzie wręczać mu dyplomów i odznaczeń. Ja osobiście wołałem skazać się na utratę pracy niż ulegać naciskom.

 

Jaką cenę płaci się za walkę z mafią i układami?

Cena jaką ja zapłaciłem była bardzo wysoka. Codziennie „opluwano” mnie w internecie, niszczono różnego rodzaju plotkami, wymyślano niestworzone historie, rozbito rodzinę, wrobiono w psychiczną chorobę, wykorzystano chwilę słabości, aby – zresztą moim zdaniem zupełnie bezpodstawnie – wywieść na izbę wytrzeźwień i dotkliwie pobić.

 

W jaki sposób „wrobiono” Pana w psychiczną chorobę?

W sierpniu 2005 roku, gdy już naciski w pracy były tak wielkie, że nie mogłem ich wytrzymać uciekłem na zwolnienie lekarskie. Wiedziałem jednak, iż lekarze nie będą mi wydawać zaświadczeń w nieskończoność. Brakowało mi znajomości. Wówczas z pomocą przyszła do mnie mafia, a  konkretnie „Rufio”. Nie zdawałem sobie sprawy, że jest to pułapka. To był ten jedyny błąd jaki popełniłem. Miałem na utrzymaniu rodzinę, dwuletnie, często chorujące dziecko, bałem się, że nie dam rady. „Rufio” sam przywoził mi zaświadczenia lekarskie od swojego kumpla – szefa oddziału ratownictwa medycznego. Nie musiałem się nawet ruszać z miejsca. Nie miałem pojęcia, co tam jest napisane. Myślałem, że to jakaś normalna, fizyczna choroba. Lekarz był ze specjalizacji anestezjologiem. O charakterze wpisywanego schorzenia poinformowali mnie dopiero w momencie, gdy zakład pracy wystąpił do ZUS o przeprowadzenie kontroli prawidłowości wystawianego zaświadczenia lekarskiego. Zostałem postawiony pod ścianą. Potem przez wiele miesięcy symulowałem. Poinstruowali mnie jak. Czasami człowiek brnie w takie sytuacje. Im chodziło tylko o to, aby mnie skompromitować, obniżyć moją wiarygodność i w końcu wyeliminować. Odetchnęli z ulgą, gdy wyjechałem z kraju. Po czterech latach zdecydowałem się sam zasygnalizować tą sprawę organom ścigania. Postępowanie jest w toku. Nie boję się o jego wynik. Biegli sądowi bez problemów stwierdzą, że nie jestem psychiczny. W czasie swoje rzekomej choroby cały czas pisałem w „Przeglądzie Kolskim” pod pseudonimem „maro”, aby ZUS się nie zorientował, że wykonuję jakąś pracę. Opublikowałem artykuły mówiące o procederze prostytucji, prowadzanej przez niezwykle groźny tak zwany „gang Golonów”, handlu lewym podrabianym alkoholem, kradzieży samochodów na zlecenie, korupcji w sekcji drogowej policji. Wszystko o czym pisałem się później potwierdziło, a po trzech i pół roku od momentu tych publikacji „Rufio” trafił do aresztu za handel lewem alkoholem. Sprawa wystawiania fałszywych zaświadczeń lekarskich jeszcze się nie przedawniła. Liczę się z faktem, że i na mnie spadną konsekwencje karne oraz finansowe tej sytuacji. Świadomie jednak zasygnalizowałem ten temat organom ścigania. Wcześniej świadomie też nie wystąpiłem do ZUS-u z wnioskiem o przedłużenie świadczeń chorobowych, a mogłem to z łatwością zrobić.  Niech będzie uczciwie. Jest to dla mnie kwestia honoru.

 

A wizyta w izbie wytrzeźwień?

Jesienią 2005 roku opisałem sprawę korupcji w sekcji drogowej Komendy Powiatowej Policji w Kole. Po moim artykule do Koła przyjechał komendant wojewódzki i z pracy wyleciało kilku funkcjonariuszy. Rok później wracałem po średnim spożyciu alkoholu z imprezy od znajomego. Przypadkowo wdałem się w dyskusję z patrolem policyjnym. Nie było jednak podstaw do zatrzymania. Nie zachowywałem się agresywnie. Chodziłem prosto o własnych nogach. Wsadzili mnie do radiowozu i wywieźli w „czarną uliczkę”. Spuścili kilka „blondynek” na ciało. Później odwieźli pod dom i wypuścili. Powiedziałem sobie: „o nie, tak nie będzie”. Postanowiłem jeszcze tej samej nocy iść do siedziby komendy i złożyć skargę. Aby się asekurować poinformowałem o tym fakcie dwie osoby – redaktor naczelną „Przeglądu Kolskiego” i jednego z miejscowych radnych. Samorządowiec ten znał dobrze „Rufia” Gdy stawiłem się u dyżurnego policji i zacząłem mówić o zaistniałej sytuacji odniosłem wrażenie, iż ktoś go o mojej wizycie uprzedził i że funkcjonariusz o wszystkim doskonale wie. Wpuścił mnie do środka. Nagle z pomieszczenia wyszło czterech umundurowanych „kafarów” i zaczęli obkładać mnie pięściami. Później trefiłem na izbę wytrzeźwień, gdzie dostałem kolejną porcję ciosów, tym razem od „klawiszy”. Myślałem, że mnie zabiją. Wyszedłem na drugi dzień z żółtymi siniakami prawie na całym ciele. Obdukcja lekarska potwierdziła pobicie. Znajomi jednak odradzili mi zakładanie sprawy sądowej. Nie miałem świadków. Odpuściłem sobie to.

 

Spotkał się Pan kiedyś z naciskami wywieranymi na policję?

Z czymś podobnym. Kiedyś pisałem o nieprawidłowościach w Miejskim Zakładzie Wodociągów i Kanalizacji. Wcześniej w tej sprawie dochodzenie wszczęła policja. Szefem wziętej „pod lupę” jednostki był kolega starosty powiatowego. Po jakimś czasie byłem gościem u tego samego starosty w zupełnie innej sprawie. Przy okazji zapytał mnie o publikację na temat prowadzonego dochodzenia. Z rozpędu wygadał się (dał do zrozumienia), że interweniował na rzecz kolegi u miejscowego komendanta policji. Napisałem o tym w gazecie. Nic to jednak nie dało. Później dochodzenie zostało umorzone. Uważam, iż policja nie powinna w żadnym zakresie, a przynajmniej nie piony kryminalno-śledcze podlegać lokalnym władzom samorządowym.

 

Obserwował Pan na dole budowę autostrady A-2. Jakie są Pana odczucia?

To inny świat. Autostradę wybudowano dla elity, niszcząc przy okazji brutalnie drogi lokalne dla zwykłych ludzi. Tak się nie robi! Pisaliśmy o tym swego czasu wiele w „Przeglądzie Kolskim”. Podejrzewam, że firmy budujące autostradę posiadały specjalny fundusz przeznaczony do korumpowania wójtów, burmistrzów i starostów, którzy tak chętnie udostępniali za darmo pod ciężki sprzęt drogi gminne i powiatowe. Autostrada powstała, ale ogromnym kosztem tysięcy dziur i kolein w drogach lokalnych. Firmy budujące autostradę pozostawiły je w opłakanym stanie. Aby się o tym przekonać wystarczy przejechać do powiatu kolskiego, do gmin Dąbie, albo Kościelec. Kiedyś, w celu nagłośnienia procederu niszczenia dróg lokalnych, wyrządzania strasznych szkód w mieniu mieszkańców sprowadziłem do jednej z miejscowości TVP. Natychmiast zadzwonił do mnie miejscowy wójt, pytając, kto się ośmielił powiadomić telewizję i jakim prawem kręci ona materiał. W głosie wójta wyczułem większą troskę o interesy firmy budującej autostradę niż ze strony przedstawicieli samej firmy. Z jakiegoś powodu musiało to wynikać… Po oddaniu autostrady władze powiatowe ruch w jej otoczeniu zorganizowały wbrew logice, w taki sposób, aby zarabiały określone bary i restauracje, niszcząc dalej drogi gminne, powiatowe i wojewódzkie. Oczywiście autostrady trzeba budować, bo wiąże się z tym strategiczny interes państwa, ale nie po trupach.               

 

Czy kiedyś zdjęto Panu jakiś artykuł?

Symptomatyczne jest, że ten dotyczący struktury SB-ków w powiecie kolskim. Dokumenty dostałem od lokalnego działacza „Solidarności”, który jako pierwszy na tym terenie otrzymał status osoby pokrzywdzonej. Publikację przygotowałem bardzo starannie, odwołując się jedynie do materiałów IPN-u. Powiedzieli mi, iż radca prawny wydawnictwa ma jakieś zastrzeżenia. Ironia chciała, iż po kilku miesiącach byłem prywatnie u tego samego prawnika w zupełnie innej sprawie. Nie mógł sobie przypomnieć, aby zgłaszał do mojej publikacji jakiekolwiek uwagi, a dobrze ją pamiętał. Do dziś nie wiem, jakie siły tu zadziałały. Jeżeli mam już się licytować, to nigdy nie napisałem bardziej starannego artykułu jak tamten.

 

Jakby Pan określił to wszystko, co stało się w Pana życiu?

Tylko w dwóch słowach… Prawo prowincji! Między innymi to właśnie prawo zabiło Krzysztofa Olewnika. Ja dzięki Bogu miałem trochę więcej szczęścia. Władza lokalnych notabli jest za silna. Trawestując znane, staropolskie przysłowie: Wójt w zagrodzie stał się nie tylko, że równy wojewodzie, ale ważniejszy od wojewody. Rodzi to różnego rodzaju patologie. Sprzyja korupcji oraz tworzeniu się przestępczo-biznesowo-politycznych układów. Nie działa kontrola społeczna. Nie ma społeczeństwa obywatelskiego. W dwadzieścia lat od utworzenia pierwszych samorządów trzeba się nad tym wszystkim poważnie zastanowić. To bzdura, że samorządy w Polsce działają bez zarzutu. „Ściema” dla naiwnych.

 

Pisze Pan o sobie na swoim blogu, prowadzonym w ramach Salonu24 – „jeden z siedmiu wspaniałych”. Co to znaczy w Pana przypadku?

Podobieństwo przesłania, idei. Siedmiu wspaniałych pojechało bronić meksykańskiej wioski dla czterdziestu dolarów. Podejrzewam, że nawet na amunicję im się to nie zwróciło. Nie o pieniądze tam jednak chodziło, lecz honor i zasady. Ja podjąłem walkę z przestępczością dla niecałych dwustu złotych wierszówki, ryzykując całym swoim życiem W ogóle przykłady westernów są tu bardzo dobre. Jakże przecież polskie społeczeństwo podobne jest obecnie do społeczności miasteczka Hadleyville, w znakomitym westernie wszechczasów Freda Zinnemanna pod tytułem: – „W samo południe”. Will Kane zdradzony, osamotniony musiał stawić czoła złowrogim, brutalnym bandytom. W prawdziwym społeczeństwie obywatelskim Will Kane nigdy jednak nie pozostałby sam.

 

Jakie wnioski wyciągnął Pan z tej lekcji?

Wiele razy już o tym pisałem. W polskim społeczeństwie tkwi coś, co ja nazywam „syndromem Barabasza”. Kiedyś mój kolega powiedział mi, że ludzi nie da się na siłę uszczęśliwić. Miał rację. Ludzie muszą dojrzeć. Potrzebne jest to czterdzieści lat mojżeszowej wędrówki po pustyni, aby zrozumieli… Gdyby dziś wyprowadzić na rynek w Warszawie, Krakowie, czy Poznaniu Jezusa i Barabasza i zapytać kogo uwolnić, to krzyczeliby, że Barabasza. Nigdy nie myślałem w ten sposób o ludziach, ale coś jest w tym biblijnym „margaritas ante porcos”, „nie rzucaj pereł przed wieprze”. Ja rzucałem i nie żałuję. Gdybym miał wybierać jeszcze raz zrobiłbym dokładnie to samo.         

    

Co Pan zamierza robić w przyszłości?

Między innymi pisać dla Salonu24. Tu jest prawdziwa wolność, pluralizm poglądów. A odpowiedzialność za słowo każdy sam w sobie musi wyrobić. To jest jedyna granica, która tę wolność może ograniczać. Publicystyka to moje hobby. Dziś obchodzę pierwsze urodziny w tym zacnym gronie. Mam za sobą dopiero rok, przede mną całe życie. Korzystając z okazji chciałbym podziękować właścicielom tego portalu za stworzenie czegoś tak bardzo niezależnego, administratorowi za to, że umieszcza moje teksty, czasami bardzo wysoko, a wszystkich tych, których czymkolwiek uraziłem po prostu serdecznie i najmocniej jak mogę przeprosić. Debata publiczna oraz polemika niesie ze sobą czasami takie sytuacje. Najważniejsze wyzwanie na przyszłość, to podniesienie jej jakości, a także poziomu kulturowego.  

 

Dlaczego rozmowa samego ze sobą?

Lubię taką konwencję. A czasami najbardziej szczere są takie właśnie rozmowy… Każdy człowiek wie najlepiej – o co sam siebie ma zapytać, jakie kwestie postawić. To jest czasami bardziej intymne od spowiedzi. W duchu, w wewnętrznej refleksji niczego się nie da ostatecznie ukryć. To jest taka trochę oryginalna spowiedź blogera. W takiej formule chcę napisać książkę o relacjach władzy z opinią publiczną pod tytułem „Układ i salon”. Zapowiedziałem to kilka miesięcy temu. Jej kolejne rozdziały będę publikował tu w ramach Salonu24, uzupełniał o merytoryczne komentarze innych blogerów, a później to razem wszystko wydrukuję. Blogosfera to przyszłość i najlepsza gwarancja wolności słowa oraz pluralizmu. Ważny fundament demokracji i społeczeństwa obywatelskiego. Przestrzeń debaty publicznej. Wszystkim chcę na koniec powiedzieć, to co zawszę mówię osobom, którym dobrze życzę, lubię i szanuję: Oby moc była z Wami!!! Cdn.

Autor jest socjologiem, zajmuje się analizami z zakresu filozofii polityki i socjologii polityki oraz obserwacją uczestniczącą. Interesuje go zwłaszcza fenomenologia, a także hermeneutyka. Jest redaktorem naczelnym Czasopisma Eksperckiego Fundacji FIBRE oraz członkiem zarządu tej organizacji. Pełni również funkcję dyrektora zarządzającego Instytutu Administracja.

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (65)

Inne tematy w dziale Polityka