Dwa tygodnie temu, w komentarzu pod notką o przedwyborczych sondażach, pisałem że Jarosław Kaczyński, aby zmniejszyć dystans dzielący go od Bronisława Komorowskiego i móc liczyć na wygranie wyborów, musiałby wyjść poza przekaz z początku kampanii - trochę cukierkowy, trochę nobliwy wizerunek dystyngowanego pana, który wszystkich kocha, lubi i szanuje. Musiałby znaleźć jakieś pole konfliktu i konfrontacji (nie używam tych słów pejoratywnie, konflikt i konfrontacja nie musi być od razu bijatyką na pomówienia i inwektywy) - choćby po to, aby wyborcy z centrum i lewicy, o głosy których walczy, wiedzieli, czemu to mają głosować właśnie na niego, i co go od głównego kontrkandydata różni. Takie pole konfliktu i konfrontacji zostało w tym tygodniu znalezione i wyartykułowane.
Jarosław Kaczyński reaktywował podział na "Polskę solidarną" i "Polskę liberalną" - bez przywoływania samych tych pojęć. Kaczyński przeciwstawia swój program - jak mówi - społecznej gospodarki rynkowej ("model który sprawdził się w całej Europie"), modelowi wyznawanemu, jego zdaniem, przez PO i jej kandydata, "w którym wszystko się prywatyzuje". Opowiada się prezes za zapewnieniem wszystkim obywatelom odpowiedniego dostępu do publicznej służby zdrowia, i przeciw prywatyzacji szpitali. Komorowski właśnie oznajmił, że podpisałby ustawę o komercjalizacji służby zdrowia, bo dzięki niej "pieniądze będą lepiej wykorzystane". Co za ekstrakt deregulacyjno-prywatyzacyjnej nowomowy!
Jarosław Kaczyński mówi też o wyrównywaniu szans zapóźnionych regionów, małych miasteczek i wsi z "Polski B", krytykując koncepcję postawienia głównie na wielkie aglomeracje jako "lokomotywy rozwoju". Pije prezes do koncepcji wprost niewerbalizowanej, z oczywistych powodów, przez rządzących, ale w ich polityce obecnej. Wprost o skazaniu "Polski B" na wegetację i stawianiu tylko na wielkie aglomeracje mówią "ekperci ekonomiczni", pisałem o tym w tekście niżej zalinkowanym.
Widać już, że kampania Jarosława Kaczyńskiego ma przemyślany plan, i będzie - zapewne - napędzać mu poparcie. Wspomniane pole konfrontacji jest merytoryczne, prezes Kaczyński konsekwentnie oszczędza sobie wygłaszania pomówień i insynuacji w swym starym stylu: "coś strasznego wiem, ale nie powiem". Inna rzecz, że na wyścigi oblepianiem oponentów błotem zajmuje się wielu proPiSowskich dziennikarzy, oraz pan eurodeputowany Marek Migalski, grający rolę PiSowskiego Palikota - mówi i pisze to, czego inni, poważniejsi politycy PiSu, publicznie nie powiedzą i nie napiszą; niewykluczone zresztą, że Migalski uprawia swe szarże Falstaffa na własny rachunek. Jeśli tak - to bardziej szkodzi niż pomaga szansom Jarosława Kaczyńskiego. Bo czy lewak może oddać głos na Kaczyńskiego jako na "mniejsze zło", wiedząc, że znajdzie się w towarzystwie eurodeputowanego Migalskiego? Chyba wołami by trzeba do urny zaciągać.
Inne tematy w dziale Polityka