"Wiem, że jedna rzecz nie istnieje, zapomnienie", Myszulek ceni Borgesa..., Sówka55
"Wiem, że jedna rzecz nie istnieje, zapomnienie", Myszulek ceni Borgesa..., Sówka55
Sówka55 Sówka55
627
BLOG

Pamiętnik Myszulka, 81

Sówka55 Sówka55 Rozmaitości Obserwuj notkę 43

 

Rozdział LXXX

Mokotowskie silvae rerum, myśl i pamięć silniejsze od ognia, trwalsze od spiżu.

Westchnienie, czy "to, co minęło, nie powraca już nigdy"?

A może i tak trwa?!

 

Jakiś czas temu nasz starszy Brat przysłał Mamie mapę Warszawy z 1955 roku, roku Jej urodzenia. Jak fascynujące jest porównywanie układu ulic sprzed lat z tym, co tak dobrze znamy i widzimy na co dzień!

Czy tak wyglądałaby Warszawa, Jej środek, Jej serce, gdyby nie było wojny?!

Oczywiście skierowaliśmy od razu naszą uwagę na to, co nam najbliższe, na Mokotów: to zaskakujące, ile się na przestrzeni tych lat dzielących nas od roku 55 wokół zmieniło. W roku 1955 układ przestrzenny naszej dzielnicy w dużej mierze odtwarzał - mimo zniszczeń - przedwojenny kształt południowych krańców miasta. Można się było tego spodziewać: ci, którzy mogli i chcieli przywrócić tu życie, początkowo skoncentrowali się raczej na odbudowie zniszczonej substancji niż na wprowadzaniu korekt i zmian. Początkowo, bo zmiany jednak nadeszły. Później: w latach 60. i 70. stały się coraz widoczniejsze - w miarę zabudowywania kolejnych kolonii, (luźno kontynuujących zamysł Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej z przedwojennego Żoliborza) wokół ulic Dąbrowskiego, Karłowicza, Łowickiej, Wiktorskiej czy Madalińskiego, budowie kompleksu Telewizji, potem budowie metra. Na planie z 55 roku widoczne są na przykład różne ulice o sportowych, nadanych w latach trzydziestych nazwach – Żeglarska, Narciarska, Łucznicza, Kolarska. Ulice te, przed wojną wytyczone i uwzględniane zarówno na planie miasta z 39, jak i 55 roku, w latach gomułkowskich tak drapieżnie rozwijające się kolonie już pochłonęły bez reszty, widocznie mokotowskim urbanistom projektującym osiedla dla nowych mieszkańców dzielnicy zawadzały, przeszkadzały, okazały się zbędne. Została najkrótsze: Łyżwiarska, Wrotkowa i parę innych, ale te - już położone dalej na południe, na Wierzbnie lub blisko Wierzbna.

Po 55 roku zniknęły także z planów (i z rzeczywistości) Plac Narodowy i Plac Niepodległości (oba przy Alei Niepodległości od strony zachodniej), nic dziwnego: takie nazwy do panującego wówczas klimatu nie pasowały... Może to i lepiej... Plac narodowy w treści, a socjalistyczny w formie (lub na odwrót), to przecież dążenie do absurdu. Krwawego absurdu, dodam z drżeniem serca, bo uważny przechodzień mógłby na tym placu usłyszeć budzące grozę wystrzały. Wyobraźnia podsunęłaby mu odgłos stłumionych jęków, głuchy dźwięk padających bezwładnie ciał – Rakowiecka 37 to przecież tuż obok, egzekucje wykonywane na bohaterach na pewno słyszeli mieszkańcy pobliskich domów, zwłaszcza jeśli ich okna wychodziły na wewnętrzne podwórka. Plac narodowej krzywdy, powojennej hańby, nie zadośćuczynionej winy, plac nie pomszczonych Ofiar, teraz – tak późno! - oddawanych przez Powązkowską Łączkę..., no tak, lepiej nie podsuwać takich nazw obywatelom. Nawet dzisiaj... A drugi, Plac Niepodległości... tak, też go po 55 roku zlikwidowano... Widocznie lepiej było zostawić niepodległość na przelotowej ulicy, niech tam hasa, przeganiana przez wiatr historii, niż na placu... na placu jej imienia mogłaby chcieć się zakorzenić na trwale. W roku 55?! Не нада...Не нада...

Patrzę na stary plan... Zlikwidowano nie tylko place zgubnych marzeń. Do 55 roku zupełnie gdzie indziej przemykały - także w przedwojennych konturach ujęte jeszcze na planie - ulica Chodkiewicza i Wołoska (tajemniczo pisana jako Wołowska, o Wołoszczyźnie i jej licznych historycznych związkach z Najjaśniejszą Rzecząpospolitą wyraźnie nie pamiętano), wówczas skromne i krótkie. Jeszcze skromniejsza była ulica Woronicza, uboga krewna większej i pysznej ulicy Wężyka. Dopóki nie pobudowano ogromnego kompleksu Telewizji, przez tamtejsze pola Wierzbna i Henrykowa (i mapę Warszawy `55) spokojnie biegła nieświadoma wydanego na nią wyroku ulica Pyrska, zapewne całkowicie wyrzucona już z pamięci obecnych Mokotowian, choć nie żołnierzy "Baszty" (pisałem kiedyś z innej okazji o wpadce i następującej po niej tragicznej fali aresztowań w podporządkowanej potem Baszcie kompanii "Zygmunta", to właśnie zdarzyło się na nieistniejącej dziś ulicy Pyrskiej po odnalezieniu przez Niemców w gospodarstwie ogrodnika Sałacińskiego podziemnego magazynu broni, przygotowywanej w Rejonie IV mokotowskiego V Obwodu z myślą o Powstaniu). Ulica Pyrska zniknęła, pomordowani na niej żołnierze z bohaterskim ogrodnikiem nawet nie mają tablicy... Może błąkają się tam jeszcze Ich cienie.... Ja w każdym razie je tam widzę.

Ile tych nieupamiętnionych Ofiar pamięta-nie pamięta Mokotów, Mokotów czasu wojny, Mokotów powstańczy... A ilu zabitych, zaginionych, zamordowanych po Powstaniu....

Wracam do mapy z 55 roku i opowieści Mamy na jej kanwie. Znikały ulice, zmieniały się narożniki i pierzeje ulic, ale przecież nie od razu. Powojenna odbudowa postępowała powoli - nasza Mama pamięta, że ruiny pojedynczych domów, lewo ledwo zasłonięte przed ciekawymi spojrzeniami przechodniów i jako tako tylko z zachowaniem pozorów bezpieczeństwa odgrodzone, nawet przy tak znaczącej dla Starego Mokotowa ulicy jak ulica Madalińskiego, przetrwały w dumnym opuszczeniu do wczesnych lat siedemdziesiątych.

"Pamiętam taki dom, ruinę na rogu – mówi Mama – przy Madalińskiego, między Niepodległości i Króżańską, najpierw wydawało się, że tylko (tylko!) brakowało w nim zburzonego bombą dachu, potem można było obserwować, jak coraz to znikały, pozostawiając po sobie pył i kurz, tajemniczo różnokolorowe, wewnętrzne ściany, potem obniżały się ściany nośne, jakby opadały cegła po cegle przygniecione brzemieniem czasu... W tym stanie postępującego rozkładu dom ów przetrwał bodaj do lat 70., trochę straszył, trochę kusił, nie bacząc na niebezpieczeństwo biegały tam dzieci z Króżańskiej i Ligockiej. Przeciskały się przez licho zabezpieczone ogrodzenie, przemykając między niskimi zabudowaniami pobliskiej cukierni. Teraz stoi tam pomarańczoworude nowoczesne gmaszysko, jeden z wielu budynków należących do SGH, ciekawe, czy któraś z osób korzystających z tego gmachu wie, co było tam przed nim, tak niepodobne do jego obecnej, postmodernistycznej, jedynej takiej w tym rejonie, bryły..."

Wracam do mapy. Bliska naszemu sercu ulica Kielecka. Przed wojną i jeszcze w roku 55 była dłuższa niż obecnie, stąd jej obecna łamana numeracja i nieobecność środkowych numerów. W czasie wojny przejściowo pod numerem 28 ukrywał się "Torwid", generał Michał Karaszewicz-Tokarzewski, po którego śladach Mama po latach chodziła w zielonym Szachrizabzie, mieście Timura Chromego. W czasie Powstania Niemcy, a właściwie "kadrowi funkcjonariusze niemieckich formacji policyjnych (...) nie w ferworze walki, ale "na zimno", planowo, pod kontrolą oficerów" wygonili mieszkańców i spalili prawie wszystkie istniejące na Kieleckiej domy. Pisał o tym Jerzy Kasprzycki w jednym z odcinków "Warszawskich pożegnań" (nr 448, "Życie Warszawy" z 4-5 listopada 1978), zatytułowanym "Ulice łowicko-kieleckie". I tam też przytoczył dramatyczną relację historyka, Stanisława Herbsta, mieszkańca domu przy Kieleckiej 16, związanego z AK, Żegotą, tajnym nauczaniem i ratowaniem dzieł sztuki, a na swej ulicy - naocznego świadka tamtych dni. Zapadła mi mocno w pamięć.

Opowieść Herbsta przywołuje przeszłość, czytam i czuję dym, żar ognia, swąd palonych przedmiotów, czuję bunt, czuję nienawiść... Pod powiekami widzę miasto jakby z Sądu Ostatecznego, niosący grozę poliptyk Hieronima Boscha z weneckiego Pałacu Dożów odsłania przede mną swe skrzydła. Na Kieleckiej drżą od płomieni młode wtedy szypułkowe dęby, którymi obsadzona jest cała ulica, pękają niedojrzałe w sierpniu żołędzie. Operacja liść dębu? Nie, to nie las Weipert, to żyjące i pełne ludzi miasto. Miasto, które ma być ziemią jałową. Ma być, ale nie będzie! Czerń wypalonych ruin rozświetli niezwykły kontrapunkt: tym kontrapunktem stanie się historia osmalonego maszynopisu, który w piwnicy spalonego domu przy Kieleckiej przetrwał, a który Herbst opublikował po wojnie jako swoją pracę habilitacyjną na Uniwersytecie Warszawskim: monografię pod tytułem "Ulica Marszałkowska w Warszawie 1754-1914". Giną ludzie, padają mury, a przetrwać udaje się zaklętemu w tak zdaje się nietrwałej materii jak papier dokumentowi wiedzy i pamięci. "Zwycięstwo twórczej pracy ludzkiej nad ślepymi siłami zniszczenia", pisze Kasprzycki. Piękne, pełne nadziei, świadectwo wiary w cud, świadectwo cudu.

Ale dlaczego tyloma cierpieniami okupione...

W innym odcinku "Pożegnań..." (nr 1198 , "Życie Warszawy" z dnia 25-26 września 1993, Rodzice naszej Mamy skrupulatnie i z miłością zbierali wspomnienia poświęcone swojemu Mokotowowi, Im te pożółkłe wycinki zawdzięczam), zatytułowanym "Ogrody smutku" (bo tam, w scenerii bujnego ogrodu osłaniającego starymi klonami i jesionami jedyny w tej okolicy malowniczy drewniany domek przy Kieleckiej 31 – ten splątany zielony gąszcz trwa do dzisiaj, choć dom z roku na rok wydaje się coraz mniejszy... - przedzierających się po kapitulacji Mokotowa Powstańców ogień niemieckich erkaemów zmusił do poddania) Kasprzycki przedstawia małą, wobec Herbsta potężnej historii ulicy Marszałkowskiej, monografię Kieleckiej, od Marszałkowskiej odległej o 3 kilometry na południe, a ja dodam jeszcze Mamy wspomnienia z dzieciństwa, których nigdzie nie udało mi się zweryfikować. Otóż po nieparzystej stronie ulicy, tam, gdzie teraz wznosi się przedziwna bryła ozdobionej koronkami kunsztownych krat balustrad i zwiewnymi tralkami balkonów białej betonowej wieży, przy Kieleckiej 23, w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych wysoką trawę dużego gazonu okalały na planie podkowy ustawione stare stajnie, w których mieściły się półoficjalne (a może całkiem nieoficjalne, kto wie) warsztaty samochodowe, dla Dzieci tajemnicze i niedostępne. Parkowały tam stare Warszawy, jakieś ciężarówki, pewnie trafił się nawet Willys rodem z amerykańskiej armii, tak przynajmniej powtarzali dziewczynkom chłopcy, a wśród tych dziewczynek z kokardami na głowach – była też nasza Mama. To było oczywiście fascynujące, choć Mamę bardziej za serce chwytały opowieści o starszych użytkownikach tych stajen-warsztatów, zabudowaniach parterowych, ale jak na parter bardzo wysokich, ze szlachetnymi ryzalitami pomalowanymi współczesną lichą i obłażącą bladoniebieską farbą. Podobno te stajnie były pozostałością dawnej karczmy - napoleońskiej, a jakże - przy drodze prowadzącej niegdyś na Rakowiec, na zachodnie flanki Warszawy. Czy rzeczywiście była tam kiedyś karczma, czy i kiedy przyjmowała pod swój dach strudzonych wędrowców, co się z nią stało – na te pytania Mama nigdy nie znalazła odpowiedzi, plan z 55 roku także ich oczywiście nie przyniesie. A szkoda... Może szumią o niej te wysokie dęby, powojenne czy jeszcze przedwojenne, też nikt o tym już nie wie. Wysokie, rozłożyste, tak hojnie zrzucające jesienią żołędzie. Bo dalej pełno ich na Kieleckiej, prawie całą ulicę ocieniają swymi łaskawymi koronami.

Z historii dalszej, napoleońskiej, wracam znów do Powstania. Stanisława Herbsta wyrzucono z domu 14 sierpnia, Powstańcy pod numerem 31 próbowali ukryć się 28 września, po kapitulacji. Ale ulica krwawiła całe Powstanie, przy Kieleckiej 29a znajduje się kamienna tablica autorstwa Karola Tchorka z inskrypcją głoszącą, że tam, pod tym domem, 22 sierpnia, Niemcy rozstrzelali siedem osób. Mama pamięta, jak przez całe lata przed tą tablicą płonęło niegasnące nigdy światełko, latarenka palona podobno przez Matkę jednego z wówczas rozstrzelanych. Długo, długo, dopóki i Jej tam nie zabrakło.

Kielecka, Stary Mokotów, kiedyś nie "stary" tylko po prostu Górny. Ulica Rodziców naszej Mamy, ulica Maminego dzieciństwa, z otworami po niemieckich kulach na poręczy przedwojennego balkonu, z dzielną szarą Syrenką 101 z groszkowozielonym dachem parkującą na betonowych trylinkach podwórka, z wróblim świergotem w starych topolach osłaniających widoczną z balkonu klinkierową ścianę, z przeciągłym, tęsknym pohukiwaniem popielatych tureckich synogarlic...

 

"(...) To, co minęło, nie powraca już nigdy;

wie o tym każdy.

A w jasnym tłumie wiatrów

nie trzeba się skarżyć.

Prawda, topolo, mistrzu wichury?

Nie trzeba się skarżyć!"

 

Nie powraca już nigdy, mówił Garcia Lorca ("Chorągiewka"), ale czy musi powracać? Przecież w pamięci i tak trwa, dopóki my jesteśmy...

Zerkam na mapę, patrzę na Mokotów `55, widzę Mokotów `44. Ten walczący, ten palony, ten nazwany przez Eugeniusza Ajewskiego, Lesława M. Bartelskiego i Juliusza Powałkiewicza Warszawskimi Termopilami 1944 (vide praca pod takim właśnie tytułem, wydana w 1998 roku przez Fundację "Wystawa Warszawa walczy 1939-1945"). Cała Warszawa była takim wielkim wąwozem, każdy, kto Jej bronił i o Nią walczył, mógłby sobie przypisać słowa Leonidasa skierowane do Kserksesa, te, które powtórzył Plutarch. "Chodź i weź." Niemcy wchodzili, zabijali, niszczyli, palili, lecz - nie wzięli. Dumnego miasta wziąć się okupantowi nie udało.

"Zapomnij, że jest długi wieków przedział", pisał w "Grobie Agamemnona" (XIV) Słowacki.

Zapominam. Przeszłość trwa, synchronia i diachronia przeplatają się, czas i przestrzeń skracają się i łączą, Mokotów, Termopile, Pyrska, Kielecka...

 

"Na Termopilach – jakąbym zdał sprawę,

Gdyby stanęli męże nad mogiłą

I pokazawszy mi swe piersi krwawe,

Potem spytali wręcz: - `Wielu was było?` - "

 

Na Mokotowie, na Woli, w Śródmieściu, na Starówce, na Czerniakowie, na Żoliborzu, na Sadybie – w Warszawie całej – wielu, tak wielu....

 

Sówka55
O mnie Sówka55

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości