Miało nie być na tym blogu wpisów o nożowym konflikcie PiS i PO – ale przynajmniej jeden jednak będzie. Dotąd sądziłem, że całej tej awantury w piaskownicy zwyczajnie nie ma co komentować – ot, narodowo-socjalistyczne skrzydło populistów zwalcza z wzajemnością skrzydło mieszczańskie; za moment jedni z drugimi zamienią się rolami albo zgodnie przegłosują jakąś faszystowską ustawę (co akurat ustawicznie czynią). Okazuje się wszelako, że coś w tej całej farsie warte jest uwagi: poziom klinicznego zidiocenia i porażajacej demoralizacji demokratycznego suwerena – ludu.
Choroba osiągnęła stadium krytyczne wraz z tzw. zbrodnią łódzką. Okazuje się, że chroniczne wylewanie na siebie żółci przez demagogów, jeśli tylko konsekwentnie się je stosuje, może skłonić dotychczas niekaranego osobnika homo sapiens sapiens do mordu politycznego. A wszystko przez przepychanki rodem z opery mydlanej: poseł Niesołowski znieważył posłankę Wróbel, posłanka Wróbel gardzi posłem Palikotem, ten zaś uważa prezydenta RP za chama, kompensując sobie za pomocą kloacznego stylu swoje nieudane życie osobiste. W tle słychać echa lubieżnych jęków polskiej famme fatale Anety Krawczyk i szczekanie niesfornego psa Saby. Tymczasem przed telewizorami gawiedź śledzi zmagania swoich postpolitycznych idoli, by za moment podobnych emocji doświadczyć oglądając „Jak oni śpiewają?” albo innego „Big Brothera” (nadal leci?). Jeszcze niedawno co bardziej krewcy telewidzowie po takim owocnym seansie nienawiści szli sobie (jechali) podemonstrować pod Pałacem Prezydenckim. Następnie wznosili donośne okrzyki w towarzystwie swoich ideowych braci, przypuszczali atak na krzyż bądź bronili go, w międzyczasie dostając ewentualnie pałką po plecach. Nic więc złego w zasadzie się nie działo – w końcu i tak wszyscy, z poczuciem dobrze spełnionej misji, rozeszli się do domów, by tracić nerwy przy kolejnych odcinkach ukochanego political show. Wreszcie jednak znalazł się taksówkarz – i niczym swój filmowy kolega po fachu kreowany przez Roberta de Niro, poszedł zrobić „porządek”.
Teraz już naprawdę nic nie będzie takie samo: ujawniony został ponury fakt, że - w odpowiednio podgrzanej przez media i zainteresowanych polityków atmosferze - nie tak trudno znaleźć kogoś gotowego pozbawić innego człowieka życia w imię wyższości jednego telewizyjnego celebryty nad drugim. A ponoć to gry komputerowe uczą agresji...
Nie ma wątpliwości, że obydwie największe partie populistyczne są obecnie głównym problemem polskiego życia publicznego – gangreną toczącą je kawałek po kawałku. Ich zakleszczenie się w bezlitosnym klinczu – niemożebnym impasem, którego niepodobna przełamać w ramach legalnych procedur demokratycznych. Albo zatem – tak, jak marzy o tym Janusz Korwin-Mikke – „przyjdzie Pinochet”, ściek zwany parlamentem zaora i wprowadzi nowy ordnung, albo upadek praw, obyczajów i moralności będzie w Rzplitej postępował dalej – aż do zupełnej katastrofy. A że, jak uczył John Locke, nie ma nic bardziej niebezpiecznego dla pomyślności obywateli niż dobry tyran (po nim bowiem przychodzi przeważnie tyran zły) – jesteśmy w matni.
Student filozofii.Członek Ruchu Autonomii Śląska oraz Stowarzyszenia KoLiber. Górnoślązak z urodzenia i z przekonania. Libertarianin-minarchista.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka