Zabili świnię, potem jedli.
Ale wcześniej worek z kaszą stygł na śniegu. Słup pary wyrósł w górę i przez chwilę wznosił się nad śniegiem jak wilgotny, nieokorowany pień.
Pies wył; najbardziej wtedy, gdy było chwilę po wszystkim. Czuł krew. Śnieg był czerwony tam, gdzie płynęła kamienną rynną – przez moment tylko, zanim nie podstawili naczyń.
Dobrze, że jest mróz, mówili. Ich ciała, również ożywiane krwią, przemykały przez biel. Głosy odbijały się od ściany komórki.
Parnik parskał wodą. Fala ciepła obmywała nogi, gdy ktoś otwierał drzwiczki paleniska. Równo docięte klocki czekały na swoją kolej, piętrząc się pod ścianą.
Głowizna, nerka, sól na blacie stołu, pokiereszowanym jak twarz uczestnika bójki. Białą, słoną wydmę niszczy zręczna dłoń; rozprowadza biel po części brązowego pustkowia. Sól wnika w szramy stołu, wypełnia je, zrównuje powierzchnię.
Ale wcześniej łyk wiśniówki. Sok ze spirytusem. Wycieka z ust, jeśli niewprawnie przechylić kieliszek, i wypala wąziutką ścieżkę biegnącą od warg ku brodzie.
A jeszcze wcześniej golenie wielkiego, białego cielska. Gorąca woda spływa na stygnące mięśnie. Długi nóż, dawny austriacki bagnet, skomli na ostrzałce. A potem sierść schodzi łatwo, pozostaje gładka biel, sukienka czystości.
Zapach czosnku mocuje się z dymnym zapachem cześni, przewalając się z kąta w kąt.
Ale jeszcze wcześniej połówki świni, zawieszone na tylnych nogach, naprężają łańcuchy, jak utkane z ołowiu białe flagi.
Jeden z tych, którzy stali do tej pory z boku, podchodzi pod wiszące, przepołowione ciało. Drugi odwiązuje wiszącą połówkę z drążka i ciężar spada na plecy tamtego.
Słońce rozlewa się czerwoną mazią i gdyby nie ściskał tego wszystkiego mróz, zalepiłoby las, drogę, podwórze i ludzi, którzy patrzą teraz na czerwone dłonie, nie wiedząc, czy barwi je zimowe słońce, krew czy wiśniówka.
Zabili świnię, potem jedli.
Dzień krzepnie z wolna, zastyga w noc, ale tam, gdzie przebywają, nadal świeci setka i jest jasno, i pachnie czosnkiem, żelastwem i świeżym mięsem.
Potem mróz tężeje i obkurcza wszystko do absolutnego minimum: zapachy, kształty, przestrzeń; odcina od świata. Pies, syty, zagrzebuje się w plewach, tuląc kość, jakby swym ciepłem chciał wrócić jej odrobinę potrzebnego do szczęścia życia.
Inne tematy w dziale Rozmaitości