Tisza
Nie ma co narzekać: za chwilę
Tisza rozerwie nadpleśniałą
obręcz mgły i będziemy mogli
wróżyć przyszłość
z kolorów i kształtów
płynących liści i lotu ważek. Za chwilę woda
zatrzyma się
na naszych oczach, zamglonym
obiektywie aparatu poznania.
Zastygną maleńkie ptaki,
kładące skrzydełka na pełnych,
mięsistych wargach rzeki.
Prom stanie w pół myśli
o zerwaniu z uwięzi. Spóźniony
krzyk sowy
położy się, jak odważnik,
na gałęzi ważącej niebo. Słoneczna cisza
wybiela czarne audi
przed nami; ten bezruch
jest być może czyśćcem, nie ma
co narzekać. Całkiem możliwe,
że w tej chwili i nam
wszystkie grzechy zostały odpuszczone
i Tisza może ruszyć
dalej, przewlekając
nici brązowego habitu
przez igielne ucho poranka.
***
Często widzę to
podbudapesztańskie miasteczko pełne
piasku i skrzypienia kół.
W mojej źrenicy
odbija się pobladła pocztówka
wysłana przed ważną
śmiercią i po równie ważnych
narodzinach. Barwy
są czyste; igła gramofonu
sunie gładko po czarnym
jeziorze muzyki, trzaski
słychać jedynie w międzynarodowej
polityce, nie ma tu nawet
cienia wąsów cesarza. Jest
słoneczna ulica, gęsta
zabudowa, dyskretne wejście – niechybnie
burdel – sklepik z żelaziwem, ciężki
zapach warzyw i końca świata.
Więc widzę tę ulicę,
przykładam pocztówkę
do twarzy,
by dotykała powiek.
Wkrótce ona
nauczy się patrzyć.
W rogu
Popołudnie przegryza się
w słodkiej zalewie wczesnego wieczoru i gdy
blade ciało powietrza
ułoży się już na rękach miasta,
osiągając niewiele mniej niż przepisowe 36,6,
Sani rozkroi ostatnią cebulę, jakby
mało nam jeszcze było
powodów do łez. Wszystko
jedno, i tak dymi
paczkowany węgiel, wchodzi do oczu
zapach lata, przekrzywia głowy
wspomnienie szumu dostojnej rzeki.
Podmuch gorącego wiatru
wepchnął dziesiątą dzielnicę
w kąt przy zbiegu bloków
i tkwimy teraz
przy wysokich ścianach
jak naskalne malowidła.
Wokół krążą koty; szyby
parteru porastają na sekundę
miękkim futrem i słychać
dotknięcia łap na parapecie, napinanie
mięśni. W niestygnącym upale trzeszczą
rusztowania chmur. Ożywa
mały srebrny odtwarzacz
i dostaję kolejną szansę,
by nauczyć się
wymawiać słowo kiscsillag. Wino,
powiada Sani, dobrze smakuje
pod słoninę; z pewnością, jednak
na wszelki wypadek sięgam po drehera.
W rogu obfitości
do rąk klei się sadza wieczoru
i papierosy robią się tłuste
od samych spojrzeń. Dziewczęcy śpiew nocy
chwieje się na łodygach
latarni i świat stygnie
na kilka godzin
jak nadpalony kawałek
słodkawego, okrągłego księżyca,
który został darowany młodzieńcom
i oddany niebu
przez ślepych tęskniących starców.
Inne tematy w dziale Rozmaitości