Szylkret Szylkret
121
BLOG

O premierze słów kilka czyli między Syfonem a Miętusem

Szylkret Szylkret Polityka Obserwuj notkę 0
„Przeciwnicy staną naprzeciwko siebie i oddadzą serię min kolejnych, przy czym na każdą budującą i piękną minę Pylaszczkiewicza Miętalski odpowie burzącą i szpetną kontrminą. Miny – jak najbardziej osobiste, swoiste i wsobne, jak najbardziej raniące i miażdżące – stosowane być mają bez tłumika aż do skutku”.

     Wywiązała się ostatnio dynamiczna walka na miny między naszymi kochanymi  Syfonami i Miętusami w sprawie powyborczego prezydenckiego namaszczenia kogoś na premiera. Syfony, prezentując  miny charakterystyczne dla natchnionych świętych lub też bogobojnych, niewinnych chłopiąt wskazujących na niebo twierdzą, że jest „zwyczaj konstytucyjny” nakazujący desygnować na premiera w tzw. pierwszym kroku konstytucyjnym przedstawiciela ugrupowania, które uzyskało najlepszy wynik w wyborach. Nawet jeśli szanse na powodzenie misji są mocno wątpliwe. Miętusy, prezentując cielesną dosłowność, zgrywę i dłubanie w nosie utrzymują, że nie ma żadnego zwyczaju a prezydent powinien oszczędzać czas i jak najszybciej wskazać premiera spośród imitujących połknięcie muchy i spluwających na wszystkie strony miętusoidalnych.

     Do tego dochodzi superarbiter Józio, czyli Prezydent, który też ma nieskrywaną ochotę na zaprezentowanie kilku efektownych min… No i Kopyrda, który zawsze może wziąć swój zeszyt i wyjść nie interesując się pojedynkiem, zapatrzony we własną sprężystą łydkę…

Ale zostawmy te łatwe analogie i - wychodząc tak z jednej bańki jak i z drugiej na świeże powietrze – spróbujmy odpowiedzieć na pytanie: jak jest z tym desygnowaniem premiera?

     Wszyscy wiemy o słynnych trzech krokach konstytucyjnych (art. 154 – 155 Konstytucji). Teraz mamy pierwszy krok polegający na tym, że  „Prezydent Rzeczypospolitej desygnuje Prezesa Rady Ministrów, który proponuje skład Rady Ministrów”. Kolejny półkroczek w ramach tego kroku nie może być wykonany, bo nowy Sejm jeszcze się nie zebrał ani też nie byliśmy świadkami przyjęcia dymisji obecnej Rady Ministrów. Konstytucja mówi, że   „Prezydent Rzeczypospolitej powołuje Prezesa Rady Ministrów wraz z pozostałymi członkami Rady Ministrów w ciągu 14 dni od dnia pierwszego posiedzenia Sejmu lub przyjęcia dymisji poprzedniej Rady Ministrów i odbiera przysięgę od członków nowo powołanej Rady Ministrów.” Desygnowanie premiera, na które teraz oczekujemy, jest w istocie tym, co w języku polityki nazywa się „powierzeniem misji utworzenia nowego rządu”. Bez gwarancji sukcesu, bo premier taki, po powołaniu i zaprzysiężeniu jego i jego ministrów przez Prezydenta,  musi jeszcze uzyskać wotum zaufania w parlamencie. I to w ciągu zaledwie 2 tygodni. W przeciwnym razie jest zastępowany przez wybrańca sejmowego.

Konstytucja odróżnia zatem desygnowanie premiera (powierzenie misji utworzenia rządu) od powołania razem z jego Radą Ministrów (do niejako warunkowego pełnienia funkcyj konstytucyjnych do czasu uzyskania wotum zaufania w Sejmie).

     Czyli zanim nie będzie nowego Sejmu nie będzie w istocie nowego rządu, chyba, że rząd Morawieckiego już teraz złoży dymisję a Prezydent ją przyjmie a następnie w krótkich abcugach powoła nowy. Co raczej nie nastąpi. Zatem cała obecna dyskusja o premierze ma – jako się rzekło -  raczej wymiar pojedynku na miny, bo znacznie ważniejsze jest wyznaczenie daty pierwszego posiedzenia nowego Sejmu i wskazanie osoby Marszałka-Seniora. No chyba, że skorzystamy z precedensu konstytucyjnego zastosowanego przez Prezydenta Kwaśniewskiego w 2001 r., kiedy to desygnował on na Prezesa Rady Ministrów Leszka Millera już 4 października 2001 r., mimo, iż w tym czasie urzędował jeszcze Jerzy Buzek, który zgodnie z przyjętym zwyczajem  złożył dymisję dopiero na pierwszym posiedzeniu Sejmu (19 października 2001). Uznano to za konstytucyjnie dopuszczalne i pozwalające na szybsze utworzenie nowego rządu. Mieliśmy zatem przez dwa tygodnie dwóch premierów (z czego jeden in spe), którzy jednak nie zasiadali obok siebie przy tym samym stole.

     A jak to jest z tym „zwyczajem konstytucyjnym” w zakresie desygnowania premiera w pierwszym kroku? No cóż, pod rządami obecnej Konstytucji rzeczywiście było tak, że pierwszym po wyborach wskazaniem Prezydenta był ktoś związany ze zwycięskim (niekoniecznie dysponującym większością sejmową)  obozem politycznym: Jerzy Buzek  w 1997 r., Leszek Miller w 2001, Kazimierz Marcinkiewicz w 2005 r., Donald Tusk w 2007 r., Beata Szydło w 2015 r.  itd. Ale wynikało to ze względów praktycznych – po prostu taki desygnat miał największe szanse na uzyskanie wotum zaufania w Sejmie. Zdarzało się, jak choćby w przypadku rządu Marcinkiewicza, że większość sklecono dzięki egzotycznym koalicjom, które nie okazywały się specjalnie trwałe.
Żadnego zwyczaju konstytucyjnego jednakowoż w tym zakresie nie ma. Ci, którzy się na niego powołują nie rozróżniają najwyraźniej zwyczaju konstytucyjnego jako swego rodzaju obowiązku prawnego od zwyczaju jako przyjętego sposobu postępowania w danej sytuacji (po obiedzie dziadek miał zwyczaj palić fajkę). Zresztą nie bardzo wiadomo, co ów „zwyczaj konstytucyjny” oznacza – Polska należy do państw, które w swoim systemie prawnym przyjęły zasadę obowiązywania jedynie prawa stanowionego. Normy postępowania o charakterze pozaprawnym mogą stanowić źródło prawa jedynie za pośrednictwem aktu stanowienia lub uznania. Nie wystarczy sama praktyka ani opinia choćby najbardziej nobliwie wyglądającego Zmurszałka.

     A zatem Prezydent może w trybie art. 154 ust. 1 Konstytucji desygnować na Prezesa Rady Ministrów kogo chce. Dosłownie. I w zasadzie kiedy chce - nie musi nawet czekać na dymisję dotychczasowej Rady Ministrów. I cały ten pojedynek na miny jest całkowicie rytualny. Wiadomo, „nie tak łatwo wyzbyć się min, twarz raz naruszona nie wraca się sama, nie jest z gumy”, ale teraz to czas Prezydenta. Jeśli będzie grać na czas, ugra go trochę dla PiS-u na sprzątanie kuwet, bowiem na stworzenie rządu ze stabilną większością przez Morawieckiego czy kogokolwiek innego pod szyldem podobno Zjednoczonej Prawicy szans raczej nie ma. Jeśli będzie chciał przyspieszyć, jak Kwaśniewski przed laty, może desygnować Tuska (lub innego Miętusa)  już teraz.

     Tak więc nowy rząd powstanie kiedy powstanie (zapewne gdzieś w początkach grudnia). Pozwólmy Józiowi na strojenie swojej miny „będę stał na straży norm konstytucyjnych i terminów dotyczących zwołania pierwszego posiedzenia Sejmu i powołania nowej Rady Ministrów, zależy mi na dobrym współdziałaniu z rządem, szczególnie w obszarach szeroko pojętego bezpieczeństwa i spraw międzynarodowych.”

     Równocześnie wbrew tajemniczym zapowiedziom nie wierzę w jakieś wunderwaffe (że użyję modnej niemieckiej symboliki) Prezesa. Tym bardziej, że w jego otoczeniu nie widać jakiegoś Wehrnera von Brauna. Naturalnie nie należy się też spodziewać jakichś cudowności i raju na ziemi ze strony   nowej, niepisowskiej już  władzy. Czeka nas raczej dużo awantur, przepychanek i codziennych kryzysów i kryzysików. W pewnym sensie  będzie to powrót do początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku.

     Ale przynajmniej będziemy mieli do czynienia z prawdziwą władzą polityczną, wyrastającą z problemu różnorodności a nie dążącą (miejmy nadzieję) do redukowania wszystkich rzeczy do jedności i jedynie słusznego. Tylko taka władza tworzy pewien obszar wolności albo przynajmniej na niego przyzwala.







Szylkret
O mnie Szylkret

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka