Tomasz M. Korczyński Tomasz M. Korczyński
3655
BLOG

111. rocznica urodzin zapomnianego geniusza prozy

Tomasz M. Korczyński Tomasz M. Korczyński Kultura Obserwuj notkę 1

 

 

„Znów był październik, tego roku jakiś ostry i naglący. Mróz przyszedł wcześnie, zmieniając gęstą zieleń na zboczach wzgórz w olśniewającą, mieniącą się masę barw i odcieni, w powietrzu malując świeżość, zachwyt i smutek”. Thomas Clayton Wolfe

 

3 października 2011 roku minęła 111. rocznica urodzin największego pisarza z Północnej Karoliny, Thomasa Claytona Wolfe (1900-1938), prawdopodobnie najlepszego amerykańskiego pisarza w ogóle.

Urodzony w Asheville i tam pochowany (cmentarz Riverside) aktor, dramaturg, poeta, nowelista, w końcu powieściopisarz, pochodził z wielodzietnej rodziny o szkocko-irlandzko-niemieckich korzeniach (o te ostatnie biją się Niemcy). Jego ojciec, William Oliver Wolfe z zawodu kamieniarz niemieckiego pochodzenia, przybył do Północnej Karoliny z Pensylwanii. Podobnie jak nasz polski literat Jan Himilsbach, był wrażliwym człowiekiem pracy, czytał poezję Marka Antoniusza, Szekspira, Greya, ale lubiał też wypić.

Thomas Wolfe chciał zostać dziennikarzem lub prawnikiem, poświecił się literaturze, ale nawet przy wyborze wiodącego rodzaju literackiego był nieoczekiwany, pierwotnie bowiem, gdy zdecydował się już kroczyć ścieżką literacką, studiował dramaturgię, uprawiał poezję, ale skończył na pisaniu prozą.

W 1929 roku nastąpił debiut, o jakim marzy zapewne każdy młody pisarz. Wolfe zdobywa uznanie i popularność. Natychmiast. Po pierwszej książce, krytycy domagali się następnej. Sam Wolfe marzył, że napisze sto wspaniałych powieści. Nie spełnił swych oczekiwań, nie zrealizował planów, chociaż przez całe życie skrupulatnie wszystko planował, obmyślał, przygotowywał i próbował zrealizować. Za życia napisał tylko dwie powieści, wydał tom opowiadań, w końcu szkic ukazujący metody własnej pracy pisarskiej.

Wędrowiec, podróżnik, samotnik, żył tylko 38 lat (umarł dokładnie 18 dni przed swoimi 38. urodzinami), ale pozostawił po sobie kilka arcydzieł. Przede wszystkim „Spójrz ku domowi, Aniele” i „O czasie i rzece. Legenda o męskim głodzie w czasach jego młodości”. Z kolei doskonała książka „Nie ma powrotu” została wydana po jego śmierci i została złożona przez wydawcę, Edwarda C. Aswella (a więc nie jest wyłącznie powieścią Wolfe, dziełem gotowym, ale odtworzonym pośmiertnie).

Wolfe był zafascynowany Europą, próbował odnaleźć w niej swoje korzenie, o czym wspomina w swej osobistej, autobiograficznej twórczości.

Odbył sześć podróży po Europie, co również ujmuje skrupulatnie w swoich dziełach. Jego życie było jedną długą podróżą, przeskakiwaniem z jednego miejsca do drugiego… powroty i rozstania, odjazdy, przyjazdy to są korby nakręcające jego pieśni, głośne jak „chrypliwy warkot ciężarówki ruszającej z rampy składów towarowych” na Manhattanie, oszołamiające jak szelest klonowych liści na Riverside i ciche jak szmer rzeki oddalonej niecałe trzy mile od jego rodzinnego domu.

Na obczyźnie, już w 1926 roku tworzy utwory o swoim rodzinnym mieście, Asheville, bo jak mówi jeden z jego bohaterów: „nie ma na świecie takiego drugiego miejsca”, które to teksty staną się potem kanwą jego najsłynniejszej powieści Look Homeward, Angel: A Story of the Buried Life. Tu Asheville występuje pod nazwą Altamont, a Thomas jako Eugeniusz, czyli skryty de facto geniusz.

W 1935 roku publikuje kolejną książkę, Of Time and the River; a Legend of Man’s Hunger in His Youth, w której zawiera swoje doświadczenia z Harvardu, Nowego Yorku (przede wszystkim Brooklynu) oraz podróży po Europie.

Do 1936 roku kursuje między USA a Europą, w maju 1937 roku wraca do kraju i przemierza Stany Zjednoczone, aż do swej śmierci.

Zmarł za szybko, za młodo, zgasł na niebie życia niczym raca Baudelaire‘a…

W 1938 roku Wolfe zachorował w Seattle na zapalenie płuc. W wyniku powikłań przebywał w szpitalu przez trzy tygodnie, gdzie lekarze zdiagnozowali zaawansowaną gruźlicę. Następnie został przeniesiony do szpitala w Baltimore. Tam też umarł na oddziale neurochirurgii.

Wydawcy z Harper & Brothers wydali pośmiertnie kilka dzieł, które zostały złożone przez Edwarda C. Aswella z pozostawionych notatek i manuskryptów zmarłego artysty.

Pisarz miast: Londynu, Paryża, Berlina, Monachium, Nowego Jorku, one były jego przystaniami inspiracji; smakosz dobrej kuchni i oczywiście degustator kobiet, które były jego muzami, zwłaszcza Aline Bernstein (amerykańska projektantka mody, w twórczości występująca jako Ester Jack), mająca znaczny wpływ na postanowienie pisarza oddania się bez reszty twórczości pisarskiej oraz muza i adresatka licznej korespondencji, Margaret Roberts.

Wolfe miał też za sobą frapujące doświadczenie pracy na uniwersytecie nowojorskim, niepowodzenia wydawnicze, procesy sądowe, anonimy grożące mu śmiercią, wyklinanie z ambon kościołów w rodzinnych stronach, ciążący na nim cień ojca, którego nie zdążył pożegnać, zobaczyć przed śmiercią…

Oczywiście nie można nie wspomnieć o jego towarzyszce życia, która nigdy go nie opuściła, ale której nie szukał, nie prosił o towarzystwo: samotność.

Matka, jak pisze Wolfe w swoim pierwszym dziele, „w godzinę po urodzeniu spojrzała w jego ciemne oczy i zobaczyła w nich coś, co - wiedziała - pozostanie na zawsze: bezdenne głębie dalekiej i nieuchwytnej samotności”.

W filozoficzno-poetyckim rozważaniu „Nie ma drzwi”, który miał zostać pierwotnie włączony do książki „Nie ma powrotu” napisał:

Bo jesteś, kim jesteś i wiesz to, co wiesz, twoja samotność nie da się ubrać w słowa, gorzka, czarna, bolesna samotność, która nocą wgryza się w ciszę. W ciemności leży tuż obok i tylko rzekę słychać, i wzbiera w nas tęskna, tajemna pieśń, wypełnia nas nieogarniona pustka, szara masa czasu i trwa przy nas nieprzerwanie, i jest potężna, bo nie umiemy jej wykorzenić z naszej krwi, wyrwać jej z naszej duszy, wyplenić jej z naszych umysłów. Jej gorzko-kwaśny smak pozostaje wciąż na obrzeżu naszych warg, jest z nami, w nas i wokół nas na zawsze, jest naszym więzieniem, jeńcem i panem zarazem, a jej ciemne oblicze tak trudno odróżnić od naszych własnych twarzy. Walczyliśmy z nią, pełni miłości i nienawiści, żeby ją ostatecznie przyjąć, i na nią jesteśmy zdani do końca naszych dni.

Moje życie, bardziej niż czyjekolwiek, upływało na włóczędze i samotności (…) Fakt ten jest tym bardziej zdumiewający, że właściwie nigdy nie szukałem samotności, nie uciekałem od życia, nie odgradzałem się murem od ziemskiego zgiełku.

Thomas Wolfe jest do dziś literackim outsiderem, którego krytycy literaccy nie lubią.

W Polsce też nie cieszy się szczególną estymą, jest omijany szerokim lukiem, czego dowodem jest brak przekładów jego książek (zaledwie dwie powieści i dwa zbiory opowiadań…) i rok ich wydania, 1959, 1961, 1963, 1994.

Zabawne, ale jest on bardziej popularny w Niemczech niż w swojej ojczyźnie, gdzie za życia został poddany społecznemu ostracyzmowi w społeczności lokalnej, z której pochodził, a po śmierci praktycznie zapoznany.

Syn alkoholika, prowadzący nieuporządkowany tryb życia, życia krótkiego, ale intensywnego (choć tej intensywności nie można porównać do, np. przyzwyczajeń charakteryzujących Klausa Manna, dandysa fruwającego po knajpach, burdelach, kabaretach, salonach bohemy).

Żył w dość ubogich warunkach, ale wierny swojemu postanowieniu, że będzie utrzymywał się wyłącznie z pracy pisarskiej. W odróżnieniu od utrzymanka bogatych rodziców, wspominanego już powyżej Klausa Manna, Thomas Wolfe po męsku mierzył się z życiem, z zapałem, z gracją.

Thomas Wolfe urodził się 3 października i zmarł 15 września.

Jest coś symbolicznego, niemal sakralnego w tej niezwykłej kontemplacji jesieni w prozie Amerykanina. Jesień jest przyprawą do smakowania tekstów autora „Nie ma powrotu”, ale też klamrą ogarniającą jego krótką biografię.

Jego twórczość jest jesienna: smutna, pesymistyczna, głęboka, pociągająca w zadumę filozoficzną o życiu i śmierci. Pachnąca dymem palonych gałęzi i liści w ognisku przed domem.

Jest niczym swoista trucizna melancholii wstrzyknięta w świadomość, powoli rozchodząca się po całym ciele, atakująca serce nostalgią październikową.

Tego roku wszędzie czaiło się coś tajemniczego, ogromnego, samotnego, coś trwało, czekało, wisiało w powietrzu. Jakaś odurzająca, wielka tajemnica tkwiła w powietrzu sztywnym od mgły, nigdy wyraźnie nie objawiona; rześki, mroźny październik, prawie jak na wzgórzach ze wspomnień. Było w tym coś niewiarygodnie bliskiego i znajomego, odległego o słowo zaledwie, o krok, o drzwi - o jedne nie otwarte drzwi, o jedne, nigdy nie odnalezione drzwi. Taki był w tym kraju październik owego roku, wszystko zarazem obce i dobrze znajome jak we śnie.

Niewielu jest pisarzy, którzy w sposób tak intensywny, barwny, precyzyjny, potrafiliby opisać wieczory, noce, miesiące jesienne (przede wszystkim październik), wiosenne odgłosy (głównie kwietniowe), dźwięki, ludzkie twarze... poświęcić rozstaniom, klęskom, upływającemu bezwzględnie czasowi, tętniącemu życiem miastu, tak wiele pociągających swą głębią, słów.

Faulkner, Kerouac, Fante, Kosiński, Burroughs, Kesey, Thompson spoglądali z zachwytem i z zazdrością w górę na dokonania prozatorskie tego tytana.

Nigdy go nie dogonili.

Tak jak on nie dogonił swego literackiego przewodnika - Jamesa Joyce’a.

Posługiwanie się prozą poetycką, ekspresyjnym liryzmem, poetyckim amorfizmem, rozbudowaną symboliką na pewno czynią tę prozę trudną, przeznaczoną dla koneserów o znacznej cierpliwości, wytrzymałości, literackim rozeznaniu, lecz równocześnie, zasmakowanie w Wolfe jest niewątpliwie niezapomnianą podróżą do jądra ciemności i mroku ludzkiej duszy, w celu podjęcia wysiłku odnalezienia światła nadziei, pomimo wąskich uliczek labiryntu z czyhającym gdzieś w okolicy niebezpiecznym Minotaurem; wyprawą wcale nieskazującą podróżnika na porażkę w poszukiwaniu głębokiego wstrząsu i przeżycia, nie tylko estetycznego, ale przede wszystkim moralnego i humanistycznego.

Centroprawicowiec

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (1)

Inne tematy w dziale Kultura