Literatura faktu polega na tym by ukazać rzeczywistość, ale
z prześwitem do wieczności.
Rzuciłem się na inne wody, licząc na niespodziewane atrakcje. Postanowiłem zwiedzić Kaliningrad z przyległościami. Celowo pomijam tu nazwę Królewiec, by podkreślić egzotykę miejsca.
Dane mi było trafić na dni poprzedzające defiladę z okazji rocznicy 80 lecia zwycięstwa nad Niemcami, podczas których trwały przygotowania i próby, czyli podgotowka, jak to nazywają.
Ale od początku. W stronę granicy wyruszyłem piechotą z miasta Braniewo, na przełaj. Od polskiej strony istne bogactwo lasów liściastych poprzecinanych wąwozami, które, strome, raczej niełatwo będzie pokonać czołgiem, jeśli którejś ze stron wypadłoby się tutaj przemieszczać. Pustki totalne i cisza, prócz żurawi z ich dziwnymi "okrzykami" które niosą się daleko po polach. Szosa do przejścia granicznego, bardzo szeroka i wygodna, całkowicie bezludna i niemal bezautna.
Na miejscu budynki graniczne, z ruchem aut nasuwającym myśli o pandemii. Samochody w większości na niemieckich rejestracjach. I nie byli to emeryci jadący zwiedzać ziemie utracone III Rzeszy, ale niemłode, mieszane małżeństwa rosyjsko-niemieckie. Jedno z nich planowało zostawić auto w Kaliningradzie, i dalej zmierzać samolotem do Moskwy.
Zabrałem się z Polakiem, seniorem, któremu rosyjski celnik nie miał jak pieczątkować paszportu, tyle razy już wjeżdżał do Obwodu. Często odwiedza znajomego, Wołodię, w rosyjskiej miejscowości tuż za granicą, któremu wozi promocje z biedronki. Ot, przyjaźń, nie wiem czy zyskowna. Jegomość tak orientował się na granicy, że podjeżdżając do polskich rogatek zagadnął znaną sobie młodą celniczkę wychwalając jej urodę.
Wszystko się przedłużyło, bo jak zwykle zabrano mnie do pokoju na niby-przesłuchanie, poprzedzone kontrolą paszportową na stojąco, przed lustrem półprzepuszczalnym, gdzie ledwo było dojrzeć celnika po drugiej stronie.
W odróżnieniu od Białorusi, tutaj było niemile. W sumie trzepało mnie kilka osób przez 40 minut: na końcu facet bez munduru (podobno z FSB, ale pewności nie mam), który obcesowo wypytywał o szczegóły typu: ile lat byłem w Anglii, jakie zawody wykonywałem, czy mam żonę itp, na co moim kalekim rosyjsko-polskim odpowiadałem. Ponadto grzebał mi długo w telefonie, oraz w wyjętych przez mnie rzeczach osobistych, używając do tego mojej złożonej parasolki niczym patyka, z odrazą. Miałem tylko mały plecak. Na końcu zalecił, bym nie chuliganił w Rosji, ale na pytanie czy można się czegoś napić w Kaliningradzie, uśmiechnął się pierwszy raz.
Po wyjściu pożegnałem Polaka z auta, by przesiąść się do Rosjanina, który jechał do samego Kaliningradu. Był to, okazało się, przemytnik, bardzo miły zresztą. Niezmiernie ciekawa rozmowa nie pozwalała nacieszyć oka widokami zza okna - generalnie pustymi.
W końcu wjeżdżamy w inny segment rzeczywistości, czyli do Kaliningradu, ulicą, a jakże, Dzierżyńskiego, i od razu zbaczamy na osiedle, gdzie pod klatką bloku z metalowymi drzwiami dochodzi do transakcji. Jej przedmiotem jakaś tuleja - mój dobroczyńca przewiózł ją z Polski ukrytą pod wycieraczką, na której zresztą trzymałem nogi. Owa tuba z jasnego, polerowanego metalu wymagała takich ceregieli pewnie z uwagi na to, że sankcjami objęte są także produkty podwójnego zastosowania. Interesy nigdy nie śpią.
Przed nami centrum miasta umieszczonego w rogu Europy, które, mocno odizolowane, cieszy się 6 pasmowymi prospektami, z wściekłym ruchem aut, oraz licznymi trolejbusami. Są ścieżki rowerowe, ale rowerów niewiele. Młodzież woli hulajnogi. Kaski rowerowe nie znane.
Militaryzacja obfita, z uwagi na wspomnianą już defiladę. Mundury różnych wojsk, głównie floty, pewnie z uwagi na pobliskie morze. Ogrom młodzieżówek marynarskich, czyli kadetów, niekiedy bardzo młodych.
Podgotowka na wysoki obcas, z przemówieniami, działami, czołgami, katiuszami na lawetach (jasnozielone historyczne i współczesne ciemnozielone), masą różnorakich uniformów, w tym oddziałem żeńskim, nie wiem, może pielęgniarek - nigdy nie widziałem tylu nagich kobiecych łydek w składnym, marszowym ruchu.
Trochę z lękiem nagrałem telefonem dwunastoosobowy oddział oficerów przebranych w mundury NKWD, którzy przemierzali deptak w stronę ćwiczonej parady.
Barwy, bębny, komendy z megafonów. Wszystko od południa do wieczora, z przemówieniami i huralnymi śpiewami późno w noc. Wzniosłość na sterydach tylu wozów po zbóju, raczej nie palących mało, sądząc po woniach. Patriotyzm euforyczny. Niekiedy dostrzec można było flagę sierpowo-młotową, utkniętą gdzieś na prywatnym balkonie.
Ale przynajmniej wszystkie arterie zamknięte dla ruchu prywatnych aut, stąd w fazie przygotowań, przez godzinę czy dwie, trwała błoga cisza, niespotykana w miastach.
Sporo ideolo-budynków, czyli mnóstwo środków wydanych na rzecz publiczną, podczas gdy prywatna kuleje w biedzie.
Na chodnikach gawiedź z telefonami, czasem z malującą się na obliczach irytacją, że musi nadrabiać drogę do pracy z uwagi na ulice zamknięte dla wojska. Dużo wycieczek szkolnych, w których niektórzy chłopcy nieśli małe portrety bohaterów poległych podczas II wojny, zaś dziewczynki trzymały goździki. Widziałem dość wiekowy autobus, na którego tabliczce widniał napis Sowchoz, czyli jakieś nadal istnieją, i niniejszym zjeżdżają grupami na wydarzenia pro-patriotyczne. Moja pierwsza defilada w życiu, i to od razu sowiecka. Oby mieli równie włoską pogodę, jak dnia tego.
Bulwar Sowietskij, Lenina, plac Zwycięstwa, po za tym nazwiska rosyjskiej literatury. Cerkiew w samiutkim centrum zabiła dzwonami ni przypiął ni przyłatał o godzinie 10.13, ale bardzo rezolutnie: jeden basowy, jako tło, inne srebrzystodźwięczne. Niczym cała orkiestra dzwonowa, jak przystało na muzykalny naród.
Nie byłem w Rosji właściwej, ale w Kaliningradzie jest czysto. Sklepy dobrze zatowarowane, ale ceny okrutne, i słyszałem z mediów, że wprowadzają bony dla biedniejszej ludności, bo takowa ledwo wiąże koniec z końcem. Podobno sankcje nałożone na Rosję nie obejmują produktów rolno-spożywczych, toteż w niektórych sklepach widziałem czekoladę Goplany, Żywca oraz Cisowiankę w małych szklanych butelkach.
Bloki postkomunistyczne fatalne, ale nowe nie ustępują naszym. Ogólnie centrum miasta prezentuje się bardzo udatnie i jest w miarę nowoczesne.
W środku miasta akwen, gdzie przy sporym wietrze hulają żaglówki. Wielce ożywcze widzieć biały maszt na szmaragdowej toni, idąc do pracy czy na zakupy.
Nie wiem, jak jest zimą, ale w chłody majowe nie czuć smrodu niskiej emisji. Pytanie, czy się z tym uporali? Z uwagi na masę samochodów, przeważnie nie starych, ale czasem jakichś niewiarygodnych złomów, mają pewnie smog, tyle że w te dni mocno wiało (i pewnie często wieje, bo morze nieopodal). Oczywiście przechodzenie przez jezdnię na krótkim cyklu świateł, czyli niestety cywilizacja auto-lubna, jak u nas.
Frakcje odpadów na śmietnikach nie istnieją, ale zdarzył się specjalny pojemnik na zużyte baterie. I to przy blokowisku. Tu i ówdzie przy przejściach spowalniające wyniesienia jezdni; widać nieco dróg z poniemieckim brukiem, głównie po wsiach. Ogólnie głubinka wiejska mocno odstaje od miast. Największa makabra to prowincjonalne przystanki - turpizm w fazie ostrej. Ponadto czasem szeregi kilkupiętrowych budynków wiejskich w stanie całkowitej rujnacji, iż nawet ciężko stwierdzić czy to poniemieckie.
W centrum miasta wszedłem do bramy kamienicy, a tam rój pszczół z boku czyjegoś balkonu.
Mimo chłodu spotkałem uliczny punkt z kwasem, słynnym sowieckim probiotykiem , który sprzedawała babuszka, uszminkowana, i ze szkłem powiększającym do odczytywania nominałów rublowych.
Sposób bycia Rosjan jest dość charakterystyczny. W dobie pędu i zgiełku miła jest ta ich ociężałość, niefrasobliwa i autoterapeutyczna, choć pewnie spowinowacona z niedbalstwem. W lokalach można nauczyć się ciszy. W tych, które odwiedziłem, płynęła nastrojowo-sentymentalna muzyka, a przecież naród wódkolubny powinien skłaniać się ku bardziej dionizyjskim rytmom. Mój błąd, znów uzurpacja podyktowana logiką, a życie swoje.
Brakuje jadłodajni dla klasy ludowej, która musi zmierzać do przekąsek w ulicznych budkach. Tymczasem restauracje, ekskluzywne, gdzie kelnerki w kostiumach z czarnymi muszkami u szyi snują się pośród dywanów, drewna, skórzanch foteli, udrapowanych abażurów, w baroku kolorów z kontrastem do bieli i czerni "Pół żartem, pół serio" puszczonego niemo na ekranie telewizora.
Na ulicach sporo Rosjanek z porobionymi ustami. Potrafią zadłubać w nosie, jeśli nie życzą sobie czyjegoś spojrzenia. Generalnie ludzie dobrze ubrani.
Udałem się do lokalnego Muzeum Sztuk Pięknych, w ogromnym klasycznym budynku byłej giełdy za Niemców, odrestaurowanego po nalotach alianckich. Puste z rana, gdzie miła Pani w holu recepcyjnym była typową wykształconą Rosjanką mocno po 40tce, w pełnym makijażu, z zapałem relacjonującą dla mnie po rosyjsku ofertę sekcji wystawowych (chciała po polsku lub angielsku przez translatora, ale rzuciłem się na szersze wody). Na koniec podarowała mi widokówkę jako souvenir dla rzadkiego gościa z zagranicy. Oto uroki nieturystycznych miejsc, które nie padają ofiarą komercyjnego podejścia do odwiedzających, co zresztą widać także w Nepalu, gdzie dopiero poza wyznaczonym trekiem można poznać prawdziwych ludzi, nie patrzących na wędrowców jak na skarbonki.
W owym muzeum osobna sekcja poświęcona dla Hoffmana, Niemca, lecz z pochodzenia Polaka, autora Dziadka do Orzechów. Na podstawie jego wizji stworzono tamtejsze instalacje w tajemniczo wyglądających pokojach bez okien, z dziwnymi postaciami, domami, teatrem w wersji lalkowej. Wszystko suche i bajkowo upiorne, w stylu noir. Dziwne wrażenie, i raczej nie dla dzieci.
Więcej dawnej historii można spotkać w tym byłym niemieckim mieście. O miejscu urodzenia i śmierci twórcy zagadnienia apriorycznych form zmysłowości przypominają płyty pamiątkowe, ale i sieć sklepów w stylu Żabki o nazwie "Kant Market", wreszcie świeżo budująca się deweloperka pod tytułem "Kant City".
Na kolejowym dworcu kaliningradzkim punkt kontroli bagażu z wykrywaczem metalu, całkiem jak w Indiach, bo tam też wojny. Telefon trzeba "razkluczyć", czyli odblokować i pokazać pulpit. Dzień dobry, dziękuje - w użyciu. Nikt nie grozi pałką niższym kastom, jak w Delhi, przy podobnych punktach w metrze.
Z dworca wybieram się do Zielenogradska, nad morze, 25 minut pociągiem (które są tańsze niż transport autobusowy). Jest to obok Swietlogradska lokalny kurort, do którego przylatują mieszkańcy Moskwy i innych miast, spragnieni przestrzeni morskich, a teraz nieco odcięci od uroków wybrzeży Morza Czarnego, objętego działaniami wojennymi.
Bardzo gustowne miasto z turystycznym deptakiem, a na obrzeżach nowoczesna i nieco "plastikowa" deweloperka w stylu bułgarskich miast nad tamtejszym morzem. To początek Mierzei Kurońskiej, z drugimi pod względem wysokości wydmami w Europie. Na ścieżce przy plaży, ni stąd no zowąd uśmiecham się do faceta, ten kładzie sobie rękę na sercu, i przytrzymuje ją. Niespotykane.
Sporo blaszanych opłotowań domów na prowincji - to znak rozpoznawczy strefy rosyjskiej. Klatki starszych bloków również obowiązkowo z metalu.
Stojąc na ulicy dostrzegłem wieczorem oświetlone mieszkanie niemal w centrum miasta, które miało ściany z nagiego muru, nieotynkowane. Mimo to było zamieszkałe.
Opuszczając Obwód postanawiam, wbrew wszystkim radom, dojechać publicznym transportem kołowym do ostatniej wsi, i udać się pieszo około 10 km przez pograniczną strefę militarną - zresztą owa wieś nazywa się właśnie Pogranicznij. Autobusy są nieco droższe, chyba z uwagi na to, że na pokładzie (z telewizorem, pełnym reklam mebli i mięsa) pracuje także bileterka, odciążająca kierowce.
Na przystanku końcowym wychodzą tylko dwie osoby, a na zewnątrz niespodzianka, czeka na mnie komitet powitalny, czyli lejtnant, jak się przedstawia, oraz dwóch szeregowców (jeden z przerzuconym Kałasznikowem na plecach). Ktoś usłużny musiał im posłać sms-a. Ileż wypytywań, znów o to, co robiłem w Ukrainie (pieczątka w paszporcie), oglądanie zdjęć w telefonie (o, ty był w kaliningradzkim muzieum), dlaczego mam zdjęcia z parady wojskowej (pytałem o zgodę policjantkę), i wiele innych.
Później wchodzimy do malutkiego zielonego uaz-u, gdzie wśród pałatek, rozmów przez komórkę z centralą, czekania, w końcu zapada decyzja - zielone światło - ale z pouczeniami, że w przygranicznej zonie piechotą nie wolno.
Dalej następuje podwózka pod granicę z Polską, zresztą bardzo komfortowa, z rozmowami o podróżach odczytanych z moich stempli w paszporcie. Do końca nie wiedziałem czy się uda, bo może groziło coś innego, np. konieczność powrotu do Kaliningradu i jazda rejsowym autobusem Kaliningrad-Gdańsk, czyli turystyka izolowana od życia.
Ujawniła się tutaj wyższość słowa pisanego nad videoblogami, ponieważ mogę opisać jak wyglądała cała ta sytuacja, tymczasem kręcenie filmiku nie wchodziło w grę, chyba że jakąś mikrokamerą z ukrycia, ale byłaby to ostra jazda bez trzymanki.
Wreszcie granica, znów pustka, słońce, 20 minut czekania na stop, i zatrzymuje się trzeci samochód z kolei. Tym razem klasyczny młody informatyk z Białorusi, którego firma po próbie rewolucji przeciw Łukaszence przeniosła się z Mińska do Warszawy, i dlatego mój kierowca też pracuje w Polsce. W trakcie puczu spędził 14 dni w mińskim areszcie za udział w demonstracji. Na rozprawie dostał listę fikcyjnych zarzutów ze świadkami, między innymi, że zaatakował funkcjonariusza i tym podobne. Skromny i wesoły, z fajną kartą życia. Rozmawialiśmy po angielsku wzbudzając zdumienie pani za kontuarem w pustym sklepie bezcłowym na ziemi niczyjej.
Oczywiście przekraczanie granicy znów pełne zgrzytów, tym razem dwie osoby, ale miłe, tyle że znów wypytywania, analiza treści telefonu itp. Lekkie zaniepokojenie, że tak blisko Polski, a wszystko może się zdarzyć. Ale z drugiej strony pogoda, wolny czas urlopu, i uzdrawiająca duszę podróż, w ciekawe i w nieznane, bowiem te rejony Polski z najbardziej płasko umiejscowionym zamkiem jaki widziałem, czyli Malborkiem, również były dla mnie terra incognita.
Już po naszej stronie spotykam faceta, który mówił, że dawniej, jeszcze mocno przed wojną ukraińską, kiedy ceny w obwodzie były niskie, niekiedy kilka razy dziennie przekraczał granicę jako "mrówka", przywożąc papierosy do Polski.
W ramach krajoznawstwa już na naszej ziemi, uskuteczniłem trasę z Fromborka do Tolkmicka wiodącą miejscami duktem, ale przeważnie po nieczynnym torze, (lecz wygodnym, bo podkłady wypełnione ziemią). Wzgórza z lasami i bagna po jednej stronie, trzciny i Zalew Wiślany po drugiej. Nad głową orzeł. Po drodze święty kamień. Polecam wszystkich piechurom.
Miejscowe plemiona składały tutaj ofiary z ryb na wyżłobionych głazach. Ryb było pod dostatek, a ludzie, jak to ludzie, chcieli poczuć się lepiej, i wspierali Bogów, jak wspiera się bliskich lub obcych. Nie był to trybut, lecz jakby pomoc i oznaka sprawczości. Darzącej zadowoleniem. Dziś jakby go nieco mniej, szczególnie jeśli spojrzeć na śnięte płotki na brzegach owego zalewu, obmywane przez fale z brudną pianą zanieczyszczeń. Jest co poprawiać.
Tymoteusz Bojczuk jest filozofem kultury i cywilizacji, himalaistą i podróżnikiem. Publikował eseje w „Aspektach”, „AlboAlbo”, „Ibidem” "Londynek.net" i „Pulsie”. Absolwent filozofii na Uniwersytecie Śląskim.
Autor książki Element Wmówiony oraz Słownika psycholingwistycznego języka polskiego
z komentarzem.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Społeczeństwo