W latach dziewięćdziesiątych – mimo polsko-amerykańskiej umowy o wymianie naukowej – minister spraw wewnętrznych post-PRL odmówił mi dostępu do materiałów podziemia niepodległościowego z okresu II wojny światowej. A był to minister z solidarnościowego przyzwolenia. Inny solidarnościowy wiceminister, mieniący się prawicowcem, p
rywatnie szydził, że w ogóle się takimi rzeczami zajmuję. Wytknął mi, że przecież na tym w USA nie zrobi się kariery. To prawda – odparłem – ale przecież ludziom, którzy walczyli o wolność Polski, należy się szacunek i pamięć. Jeżeli nie zbadamy i nie napiszemy sami, to zostanie tylko to, co napisał Moczar, albo w najlepszym wypadku przetworzona na liberalną papkę propaganda komunistyczna.
To samo dotyczy historii ostatniego zrywu narodowego, czyli Solidarności. Gdy szukałem materiałów o AK, NSZ i BCh, szperając w archiwach i zbiorach prywatnych, w Polsce unosiły się opary szyderstwa i moralnego relatywizmu. Tych, co wspominali coraz bardziej nieśmiało swoją solidarnościową działalność, wyszydzano za kombatanctwo. Tych, którzy upominali się o narodową solidarność czy ideały Sierpnia, odsądzano od czci i wiary jako oszołomów.
Większość z kadrowych i pierwszoplanowych działaczy Solidarności machnęła na to ręką. Pozwoliła się dokooptować systemowi. Niektórzy wręcz wskoczyli do liberalnego parowozu, z entuzjazmem basując chórowi szyderców z „kombatanctwa” i postponując oszołomstwo. Inni – wprost przeciwnie – pozostawali w opozycji systemowej w rozmaitych ugrupowaniach, a to rozpadających się, a to zmieniających nazwy jak w kalejdoskopie. Większość jednak uznała, że wywalczono, co było można i zajęła się w końcu własnym życiem prywatnym, rodziną, dorabianiem się po prawie pół wieku siermiężności i niewolnictwa komuny.
Te same mechanizmy pojawiły się wśród szeregowych członków i działaczy Solidarności – ucieczka w prywatność, poczucie opuszczenia, atomizacja, a nawet przekonanie o zdradzie. Rozmawiałem z nimi wszystkimi, pocieszałem. Mówiłem, że historyk ma inną percepcję czasu niż reszta ludzi. Historykowi chodzi o wartości ponadczasowe. Chodzi o to, aby w stekach kłamstw doszukać się prawdy, o to, aby wyciągnąć esencję tego, o co chodziło walczącym o wolność. Aby połączyć ich racje nicią tradycji z naszymi dzisiejszymi pragnieniami i wyzwaniami, aby szukać analogii.
Tym sposobem od razu wiedziałem, że Solidarność to przecież kontynuacja podziemia niepodległościowego z okresu wojennego i powojennego, a nie jakiś trockistowski eksperyment. Symbole były właściwie te same, uczucia też, chociaż niestety zabrakło potężnego potencjału intelektualnego, którym dysponowały wychowane w II Rzeczypospolitej elity polskie.
Mówiłem swoim znajomym, że gdy klimat kulturowy nie sprzyja, gdy amnezja i szyderstwo stały się modus operandi postkomunistów i ich sojuszników, najlepszą bronią jest pamięć. Należy zbierać informacje, zapisywać wspomnienia, aż nadejdzie nasz dzień. Gdy skarżono mi się na bezkarności postkomuny i moralny relatywizm liberałów, podkreślałem, że to nie ma znaczenia, że my musimy robić swoje. I każdy solidarnościowiec jest ważny, i wkład każdej działaczki podziemia czy też każdego strajkującego należy zachować i odtworzyć.
Argumenty takie zresztą krążyły w środowisku niezależnie od namawiania przez historyków. Entuzjaści amatorzy zaczęli zbierać materiały. Przełomem było naturalnie powstanie Instytutu Pamięci Narodowej i uzyskanie dostępu do ubeckich archiwów. Szeregowi i pierwszoplanowi zaczęli się dzielić wiedzą między sobą. Zaczęli pisać artykuły, publikować rozmaitości w internecie. Wtedy dołączyli profesjonalni historycy. Część z nich pracowała już od jakiegoś czasu nad historiami solidarnościowców. Inni zaczynali od zera i wiele zawdzięczali mrówczej pracy i wytrwałości amatorów.
Rezultaty tego już są. Mozolnie i solidarnie powstaje historyczny pomnik Solidarności z książek, artykułów i witryn internetowych. Szerzy się wiedza o tych, co walczyli oraz o ich ideałach.
Na przykład matematyk Kazimierz Świrydowicz zeźlił się, że nikt nie badał stanu wojennego w jego uczelni. Postanowił opublikować materiały na ten temat. A że sam był aresztowany i prześladowany, miał dostęp do dokumentów. Z pomocą przyszli mu Tomasz Schramm i Robert Nowicki. W rezultacie mamy „Uniwersytet im. Adama Mickiewicza w oczach służb specjalnych PRL: Wybór źródeł z lat 1982–1989” (Poznań: Wydawnictwo Naukowe UAM, 2011). Teraz, gdy chcemy wiedzieć, co oznaczał kryptonim „Tatiana”, to możemy. I możemy wyciągnąć znajomych „figurantów”, czyli ofiary, np. „Krystynę Leskowicz” (sic!). Albo delektować się taką opinią o oficerze SB Janie Zachciale: „Z jego udziałem odbywała się większość pozyskań. W kontaktach na obiektach taktowny, a jednocześnie stanowczy”.
Człowieka zmraża, mierzi – ale i buduje. Takie książki pokazują brud i podłość, ale też wielkość i wspaniałość, czyli solidarność narodową. Ale tak trzeba. To historyczna Solidarność w akcji. Z tego będą owoce.
Marek Chodakiewicz
Lubię to! facebook.com/TygodnikSolidarnosc
Inne tematy w dziale Polityka