Waldenar Waldenar
108
BLOG

Czego można, a czego nie można się na studiach nauczyć.

Waldenar Waldenar Społeczeństwo Obserwuj notkę 4
W moim odczuciu obecna narracja w sprawie afery Collegium Humanum nadmiernie eksponuje właśnie jej "aferalność", a pomija istotne społecznie aspekty ogólnego s**u w naszym (i nie tylko naszym) szkodnictwie wyższym. To nie do końca udana próba zawężania przekrętu do jednego konkretnego przypadku i sugerowania, ze poza Collegium Humanum - i być może jakichś kilku innych uczelni prywatnych - wszystko jest OK. Nie jest. I ani ograniczanie sprawy do Collegium Humanum ani do dyplomów MBA tego nie zmieni. Nie mam nic przeciw wykorzystywaniu afery jako kija do walenia po łbie winnych tego konkretnego przekrętu, ale dobrze byłoby sprawdzić, czy takie kije i do czyichś d*p nie pasują. I dlatego sprawy nie powinno się pozwolić zamieść pod dywan.

Znajomy wskazał mi w "Krytyce politycznej" tekst Piotra Wójcika "Studia MBA. Fabryka produkująca specjalistów od zarządzania czymkolwiek", gdzie Autor krytykuje ideę studiów MBA jako pomysłu na kształcenie uniwersalnej kadry kierowniczej dla biznesu i przemysłu. Generalny argument to spostrzeżenie, że za uniwersalność użyteczności absolwenta MBA (np. dla zarządzania różnymi przedsiębiorstwami) zapłacić trzeba równie równie uniwersalną ignorancja tegoż absolwenta w każdym konkretnym egzemplarzu tych zakładów. To, pełny w zasadzie, analogon znanej zasady, mówiącej iż narzędzie uniwersalne pasuje może i do wielu urządzeń, ale w żadnym z nich nie jest lepsze od zestawu narzędzi temu konkretnemu urządzeniu dedykowanych. Tytuł pasuje tu idealnie do treści tekstu. Reklamy promujące takie uniwersalne narzędzia artykułowane są zwykle w bardzo ładnym, eleganckim języku przekonującym ew. kupca, że oto trafił na wyjątkowa okazję i od tej pory wszystkie stare graty wyrzucić może na śmietnik, bo ten kupiony właśnie ideał wszystkie je zastąpi. Ma to wiele wersji; mnie najbardziej podobają się reklamy rozmaitych robotów kuchennych, które obiecują więcej niż dać może najlepiej wyposażona kuchnia wraz z kompletem (mp. sześciu) kucharek. Sam się na to nabrałem i kupiłem takie cudo techniki. Stało kilka lat nieużywane, aż w końcu udało mi się ulokować je u studentki, która mieszka w pokoiku ok. 12 metrowym i podobno jest nawet z prezentu zadowolona. W moim odczuciu absolwent  MBA różni się od takiego robota głownie tym, ze reklamuje się samodzielnie i producentowi wydatków na reklamę oszczędza. Bardzo ładnie pisze o tym cytowany przez Autora Krotov :

"Krotov zauważył też, że studia MBA bardziej uczą, jak mówić o biznesie, a nie, jak go faktycznie robić. Dzięki nim absolwenci potrafią uprawiać propagandę sukcesu, przekonująco prezentować swoje osiągnięcia i być ogólnie sprawnymi w rozmowach. „Programy MBA kładą duży nacisk na udawanie i mówienie, a nie bycie i robienie” – pisał Krotov."

I to jest - bardzo dobrze w tekście opisana - istota sprawy.

Lektura tego artykułu sugeruje jednak trochę ogólniejsze pytanie. Czy da się skonstruować w miarę masowe studia kształcące jakichkolwiek (innych) specjalistów? Mówiąc jeszcze ogólniej; czy dominujący we współczesnym paradygmacie kształcenia pomysł na łączenie transferu wiedzy od wykładowcy do studenta wraz z jakimś systemem tzw. praktyk rzeczywiście prowadzi do produkcji tzw. fachowca. W jakiejkolwiek dziedzinie. A tak właśnie wyglądają obecnie przeciętne studia.

Problem opisywano w tysiącach prac rozmaitych speców od kształcenia na każdym poziomie; od przedszkola po studia doktorskie czy habilitacyjne (w niektórych krajach przodującego socjalizmu i takie cuda bywały). Opinie wyrażano rozmaite, ale generalnie ludzie/instytucje mające z kształcenia jakieś konkretne i szybkie (np. forsę) profity odpowiadały że tak, a pracodawcy, że nie. Dobrym przykładem jest kształcenie lekarzy. Tu "równowaga" między transferem wiedzy na wykładach, ćwiczeniach, konwersatoriach, etc., a współpracą kandydata na lekarza ze starszym kolegą (już po dyplomie) w klinice jest wyjątkowo istotna.

Z kształceniem jest jeszcze jeden kłopot. Podobno w zawodzie nauczyciela tak ok. 80% "wartości dydaktycznej" belfra stanowi talent, 20% rzetelna wiedza, a cała reszta to dydaktyka. I ta zasada obowiązuje na każdym poziomie nauczania; na uczelni zawodowej też. Można dyskutować jak to wygląda w przypadku kształcenia uniwersyteckiego, ale i tam dwa pierwsze aspekty przekazywania wiedzy mają podobne znaczenie. No i ten talent i rzetelna wiedza najbardziej efektywnymi okazują się być we współpracy nauczanego z nauczanym na zasadzie "mistrz" - "uczeń". A ilu uczniów może taki mistrz mieć? I to jest ta zasadnicza różnica miedzy "szerokim, a płytkim horyzontem wiedzy" uniwersalnego speca od wszystkiego, a "wąską, lecz głęboka wiedzą" poszukiwanego przez pracodawcę specjalisty. Tego drugiego nie wyprodukuje, niestety, żadna uczelnia. Powiedzenie Einsteina, ze "Najbardziej praktyczna jest dobra teoria" sprawdza się wyłącznie w nauce, gdzie praktyką jest właśnie tworzenie naukowych teorii. A cała reszta opowieści o nauczaniu "praktycznym", tj nauczaniu na obecnych studiach konkretnego zawodu to społecznie kosztowna lipa. Kształcenie speców od  "buisness administration" tez.

W moim odczuciu obecna narracja w sprawie afery Collegium Humanum nadmiernie eksponuje właśnie jej "aferalność", a pomija istotne społecznie aspekty ogólnego s**u w naszym (i nie tylko naszym) szkodnictwie wyższym. Pisze o tym m.in. J. Hartmann w artykule https://hartman.blog.polityka.pl/2024/03/06/collegium-humanum-to-wierzcholek-gory-lodowej/ . To naprawdę wierzchołek góry lodowej. I ani ograniczanie sprawy do Collegium Humanum ani do dyplomów MBA tego nie zmieni. Nie mam nic przeciw wykorzystywaniu afery jako kija do walenia po łbie winnych tego konkretnego przekrętu, ale dobrze byłoby sprawdzić, czy takie kije i do d**y nie pasują. I dlatego sprawy nie powinno się pozwolić zamieść pod dywan.


Waldenar
O mnie Waldenar

piszę jak mi się chce

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo