…więc przy tej okazji, zamieszczam przeredagowany fragment artykułu o wolności prasy, który parę miesięcy temu opublikowałem w Wyborczej: po tym jak wicepremier Roman Giertych wystąpił z pomysłem, by wprowadzić przyspieszony tryb odpowiedzialności prawnej gazet, przyłapanych na pisaniu nieprawdy:
Wolność prasy nie jest ani dla dziennikarzy ani przeciwko politykom, lecz jest warunkiem istnienia prawidłowej debaty publicznej, bez której nie ma demokracji. A zatem kontury wolności prasy – co powinno być dozwolone, co zakazane i jakie powinny być sankcje za przekroczenie tych granic – winny wynikać z namysłu nad optymalnym kształtem debaty publicznej. To akurat z interesami polityków czy dziennikarzy ma raczej pośredni związek. Jak jednak to przekłada się na bardziej szczegółowe zasady, dotyczące granic wolności prasy w społeczeństwie demokratycznym?
Wydawać by się mogło, że głównym wymogiem prawidłowej debaty publicznej jest prawda. W demokracji, obywatele formują swe opinie i preferencje wyborcze na podstawie wiedzy o faktach politycznych: o programie poszczególnych partii, o poglądach polityków, o ich charakterze i obyczajach, etc. Z tego punktu widzenia, wszystkie prawdziwe relacje medialne powinny być pod ochroną prawa, ale już wszystkie fałsze, nieprawdy i zmyślenia powinny kategorycznie być eliminowane. Fałszywe informacje wypaczają bowiem funkcjonowanie mechanizmu demokratycznego, a zatem są dla demokracji szkodliwe – pomijając już krzywdę osobistą dla poszczególnych polityków. Czyż nie tak?
Niezupełnie. W amerykańskim prawie wolności prasy funkcjonuje pojęcie, ukute przez Sąd Najwyższy USA w 1964 roku, tzw. „przestrzeni na oddech” (breathing space: jak to lepiej przetłumaczyć?): idea, że jeśli sam fakt podania fałszywych informacji będzie karany, spowoduje to naturalną u redaktorów auto-cenzurę, która polegać będzie na tym, że w przypadku wątpliwości co do prawdziwości danej informacji, redaktor zdecyduje się zatrzymać dany materiał raczej niż go opublikować. Nie będzie bowiem chciał ryzykować horrendalnych kar na wypadek gdyby dalsze śledztwo dziennikarskie albo prokuratorskie nie udowodniło ponad wszelką wątpliwość danej informacji.
Jak wyjaśnił w swym orzeczeniu Sąd Najwyższy USA, przyjęcie reguły, że za opublikowanie nieprawdy należy się automatycznie odszkodowanie, miałoby „mrożący efekt” (chilling effect) na wolność prasy. Wiadomo, że dziennikarze nie dysponują tak precyzyjnymi instrumentami dochodzeniowymi jak prokuratura lub policja. Jeśli w przypadku niewielkich nawet wątpliwości co do wiarygodności danej relacji, redaktor będzie miał anty-bodźce przeciwko publikacji, wiele wiadomości prawdziwych (choć nie dających się już teraz udowodnić ponad wszelką wątpliwość) nie ujrzy światła dziennego. Opinia publiczna na tym straci.
A zatem mamy tu coś za coś: jeśli barierę, oddzielającą to co jest prawnie dopuszczalne od tego co jest zakazane ustawimy wzdłuż linii oddzielającej prawdę od fałszu, ryzykujemy wyeliminowanie z obiegu publicznego pewnych relacji prawdziwych. Jeśli z kolei granicę tę przesuniemy i zwolnimy z odpowiedzialności karnej czy cywilnej pewne teksty nawet jeśli są nieprawdziwe, ryzykujemy wejście do obiegu pewnych wypowiedzi nieprawdziwych. Wyjścia idealnego nie ma – i kwestia polega na tym, które ryzyko jest dla demokracji mniej szkodliwe.
Właściwie wszystkie demokracje dały na to pytanie odpowiedź jednoznaczną: lepiej godzić się na pewien nieunikniony margines nieprawdy niż ryzykować ocenzurowanie prawdy (nawet gdy jest to tylko auto-cenzura). We wspomnianym już orzeczeniu amerykańskiego Sądu przejawiło się to w formule, że odpowiedzialność za zniesławienie osób publicznych grozi tylko wtedy, gdy autor wykazał „karygodne niedbalstwo” albo wręcz „wyraźnej złej woli” . A zatem niemożność udowodnienia przez dziennikarza danej informacji ponad wszelką wątpliwość nie wystarcza dla ukarania lub zasądzenia odszkodowania.
Politycy oczywiście nie lubią tej reguły. Tak zupełnie po ludzku, można ich zrozumieć. Udowodnienie niedbalstwa lub złej woli dziennikarzowi nie jest łatwe: świadomość, że jest się niesłusznie oszkalowanym rodzi zrozumiały gniew i ból. Ale reguła, jaką wyznaczył amerykański Sąd Najwyższy – która w dużej mierze przejęta też została przez nasze prawo – ma chronić nie dziennikarzy ale jakość debaty publicznej. W demokracji przyjęto, że lepiej godzić się na trochę bezkarnej nieprawdy niż zablokować pewne prawdy. Na tych warunkach politycy wchodzą do gry. Warto tę zasadę jasno w polskiej debacie o wolności prasy wyartykułować, bo bez niej kształt reguł, rządzących wolnością prasy, jest niezrozumiały.
Inne tematy w dziale Polityka