…a to zdecydowanie nie to samo. Tym razem skrót myślowy: Europejski Trybunał Praw Człowieka skrytykował Polskę za łamanie prawa do pokojowych manifestacji – jest bardzo mylące. Skrytykowane zostały te władze administracyjne (m.in., ówczesny prezydent m.st. Warszawy), które w 2005 r. nie wydały pozwolenia na pokojowe manifestacje, łamiąc w ten sposób artykuł 11 Europejskiej Konwencji Praw Człowieka.
Nie będę tu wchodził w prawne aspekty tego (skądinąd bardzo ciekawego) orzeczenia (wydanego nie tylko na podstawie artykułu 11, o prawie do pokojowych demonstracji, ale także dwóch innych artykułów Konwencji: prawa do skutecznego środka odwoławczego i zakazu dyskryminacji). Interesuje mnie tylko aspekt nazwijmy to symboliczny, wyrażający się w stwierdzeniu: Europejski Trybunał skrytykował „Polskę”.
Otóż nie. Skrytykował tylko te władze, które okazały karygodne ciągotki autorytarne i anty-liberalne, gwałcąc zasady prawa do wolności pokojowych manifestacji, które w świecie demokratycznym traktowane są jako integralny element wolności słowa.
Nie chcę oczywiście przez to powiedzieć, że te władze to nie Polska. Jasne, to też jest Polska. Ale nie cała Polska. Jest też Polska, która uważa, że nikomu nie można zakazać prawa do pokojowego wyrażania swych poglądów tylko na tej podstawie, że inni (może nawet większość) się z nimi nie zgadzają. W tej dość fundamentalnej dla pojmowania demokracji są dwie Polski – i Trybunał Europejski (uwaga: NIE organ Unii Europejskiej!) stanął po stronie jednej z nich. I bardzo dobrze.
Polska (TA Polska) ma powód do radości i satysfakcji – tym bardziej, że już wcześniej POLSKI Trybunał Konstytucyjny powiedział był mniej więcej to samo co obecnie potwierdził Europejski Trybunał Praw Człowieka. Ten pierwszy – posługując się Polską Konstytucją; ten drugi – Europejską Konwencją Praw Człowieka.
Orzeczenie Trybunału Europejskiego jest dobrą okazją, by porozmawiać o podstawach prawa do manifestacji i demokracji. Zamieszczam więc poniżej krótkie, przeredagowane fragmenty artykułu, jaki swojego czasu na ten temat opublikowałem w Rzepie. Wycinam z niego tylko ten fragment, który dotyczy dwóch argumentów zwolenników zakazu Parady Równości:
„Każda opinia jest nakłanianiem” – napisał pewien wielki prawnik i sędzia amerykańskiego Sądu Najwyższego. Dlatego zakaz nakłaniania do zmiany opinii, do których jesteśmy przywiązani, jest nie tylko zaprzeczeniem elementarnych zasad liberalnych, ale jest też absurdalny: prowadzi do zatamowania jakiejkolwiek komunikacji międzyludzkiej, bo gdy przedstawiamy opinie sprzeczne z poglądami naszego słuchacza, zmierzamy do przekonania go. Reakcją na naszą próbę może być argumentacja przeciwna bądź odmowa słuchania, ale nie wezwanie do władz, by uciszyły mówcę.
Zupełnie inny charakter ma natomiast argument o ochronie porządku publicznego. Argumentem tym szermują zazwyczaj przedstawiciele władz administracyjnych. „Mamy już sygnały, że demonstracje mogą stwarzać zagrożenie dla bezpieczeństwa” – mówił, uzasadniając zakaz wydany przez swojego szefa, urzędnik warszawskiego Ratusza odpowiedzialny za bezpieczeństwo, Lucjan Bełza (Gazeta Stołeczna 17 maja 2005). Doktryna Bełzy marnie jednak nadaje się do państwa demokratycznego, jeśli przez zagrożenie dla bezpieczeństwa rozumie się prawdopodobieństwo awantur (a może i zamieszek) wywołanych przez oponentów demonstracji. Zakazać jakiejś demonstracji na tej podstawie, że ktos zechce ją rozbić to innymi słowa przyznać "rozbijaczom" prawo weta wobec realizacji przez innych obywatelskiego prawa do wolności demonstracji. W starciu (dosłownym i w przenośni) między ludźmi pokojowo realizującymi swe obywatelskie prawa a agresywnymi bojówkarzami, prawo powinno stać po stronie tych pierwszych.
„Trzeba będzie też sprawdzić, czy uczestnicy parady nie zamierzają naruszyć prawa, np. w formie obraźliwych transparentów czy okrzyków” – mówił Lucjan Bełza, szef miejskiego biura bezpieczeństwa. Ale mało jest w naszym społeczeństwie treści i poglądów, które kogoś by nie obraziły. Za zniewagę albo pomówienie przewidziane są kary w kodeksie karnym; można też dóbr osobistych dochodzić w procesie cywilnym. Samo przewidywanie, że ktoś może być urażony lub zgorszony publicznie wyrażanymi treściami nie może podstawą do uprzedniego zakazu wyrażania tych treści, bo wtedy zakres dopuszczalnych wypowiedzi okaże się nadzwyczaj wąski: zresztą jak przewidzieć z góry, jakie okrzyki będą wznoszone? A jeśli ktoś już jest tak uwrażliwiony na widok pokojowo maszerujących gejów, powinien omijać trasę ich parady w ciągu tych kilku godzin. To raczej niezbyt wygórowana cena za wolność słowa i demonstracji.
„Nie widzę powodów do krzewienia kultury gejów” – to słowa ówczesnego prezydenta m. st. Warszawy, Lecha Kaczyńskiego, uzasadniającego decyzję zakazu Parady Równości w 2005 roku. Ale chyba nikt nie sądzi, że zgoda władz miejskich na paradę oznacza „krzewienie” przez miasto treści, wyrażanych przez organizatorów. Nie oznacza nawet akceptacji tych treści. Nie sądzę, by prezydent Kaczyński mógł być podejrzewany o chęć krzewienia wszystkich ideologii afirmowanych przez rozmaite demonstracje i marsze, jakie przemierzały ulice Warszawy w czasie jego prezydentury: nie stał się przecież ani alter-globalistą, ani feministą, ani Wszechpolakiem.
Czy z tego wszystkiego wynika jednoznaczna odpowiedź na pytanie: kiedy można zezwolić na demonstrację? Pytanie jest źle postawione. Należy pytać: W jakich specjalnych sytuacjach można demonstracji zakazać. W społeczeństwie demokratycznym normą jest prawo do otwartego, publicznego głoszenia swych poglądów, a ograniczenie tego prawa jest wyjątkiem. Wyjątki te muszą być…, no właśnie, „wyjątkowe”. W polskich debatach na temat demonstracji gejów, większość głosów popierających zakazy wychodziła z założenia, że prawo do demonstrowania to przywilej, który dobra władza może dać demonstrującym, jeśli sobie na to zasłużą.
Inne tematy w dziale Polityka