Jeśli moi włoscy przyjaciele mają rację, już dziś wieczorem (albo jutro rano) dowiemy się, że nowym premierem Włoch zostanie Silvio Berlusconi. Moi uniwersyteccy znajomi myślą o tym z niechęcią i wstydem, moi kompani do picia w winiarni braci Zanobinich – z pewną ulgą i umiarkowaną nadzieją, ja – raczej z obojętnością, bo choć tu mieszkam – nie mój kraj, nie moje małpy. (Z drugiej strony, jako przykładny obywatel ponadnarodowej Unii Europejskiej powinienem przejmować się każdym wyborem szefa rządu gdziekolwiek między Bugiem a Lizboną, ale jakoś średnio się przejmuję, pewno jestem średnio gorliwym Europejczykiem, wbrew pozorom). W każdym razie, na powitanie nowego premiera, pozwalam sobie przedrukować (lekko przeredagowany) liryczny felieton literacko-polityczny, który temu politykowi poświęciłem wiele, wiele lat temu w Rzepie:
Mniej więcej pięćset lat przed trzecim dojściem Silvio Berlusconiego do władzy, jego wielki rodak pisał na swym łagodnym zesłaniu w uroczej toskańskiej winnicy San Casciano: „Bywają cnoty pozorne, które wiodą do zguby, i z drugiej strony, bywają pozorne wady, które w istocie wiodą do bezpieczeństwa i dobrobytu”. Pisząc o cnotach i wadach, Nicolo Machiavelli miał na myśli przymioty przywódcy państwa – tytułowego „Księcia”. Czy głosując na Berlusconiego, ponad połowa wyborców włoskich uznała, że jego wady prowadzić mogą do dobrobytu państwa?
To jedno z tłumaczeń dziwacznego na pozór fenomenu owej tolerancji Włochów dla swego najbogatszego obywatela, który do fortuny doszedł – to niemal pewne – drogą korupcji, oszustw podatkowych i łamania prawa. Można zrozumieć, dlaczego centrolewica przegrała – w końcu, zgodnie ze znaną kliszą, to nie opozycja wygrywa wybory ale rządząca partia je przegrywa. Ale trudno zrozumieć, że w wyborach, które w istocie stanowiły referendum nad Silvio Berlusconim, tylu ludzi przejawiło indyferencję wobec atrybutów człowieka, który kilka razy był prawomocnie skazany za przestępstwa przez sądy swojego kraju, a uniknął więzienia wyłącznie dzięki łaskawości instytucji przedawnienia.
Jako jedno z tłumaczeń owej indyferencji moi włoscy znajomi podają rozpowszechnione tu wśród wielu ludzi przeświadczenie, że prywatne wady mogą obrócić się w publiczną korzyść. „Berlusconi tak umiejętnie prowadził swe własne interesy, że wielu ludzi skłonnych jest uważać, że wystarczy, by zastosował swoje zdolności biznesowe do rządzenia państwem, a dobrobyt i bezpieczeństwo radykalnie się polepszą” – mówi pewien mój znajomy. W wywiadzie prasowym, Umberto Eco przyrównał to przeświadczenie do tzw. „kultu towarowego” (cargo cult), wyznawanego przez niektórych mieszkańców wysp Południowego Pacyfiku, którzy wierzą, że z wielkich żelaznych ptaków, jakie czasem nad nimi przelatują, pewnego dnia wysypią się dobra wszelakie.
"We Włoszech mamy dwa wielkie sporty narodowe: piłkę nożną i unikanie podatków. W obu tych dziedzinach, Berlusconi jest mistrzem” – mówi mi inny znajomy, choć dodać trzeba, że mistrzostwo Berlusconiego w dziedzinie futbolu nie polega na szybkim bieganiu za piłką, lecz na posiadaniu drużyny AC Milan. Tłumaczenie jest następujące: Berlusconi – odczuwają tak liczni Włosi – jest nam bliski, bo tak samo jak i my kantuje i kręci. Tyle że on robi to na wielką skalę: podczas gdy my urwiemy urzędowi podatkowemu te parę tysięcy Euro, Berlusconi gra o miliony. I wygrywa. W sumie jednak, nie jest jakimś nieosiągalnym dla nas ideałem, ale w swym kanciarstwie jest krwią z naszej krwi. (A na dodatek – niektórzy dodają – skoro jest tak bogaty, to już „nie musi kraść”).
W percepcji Berlusconiego jako swojego człowieka – mówi dalej mój włoski rozmówca – nie dostrzega się, że owe kanciarstwa Berlusconiego ustawiają go przeciwko prostym podatnikom, którym zabiera on to, co im się od niego należy. Przeciwnie, następuje swoiste zbratanie we wspólnym oszustwie, a prosty wyborca kooptuje się mentalnie do dworu Berlusconiego, gdyż razem mają przeciwko sobie państwo w postaci urzędu podatkowego, prokuratorów i sądów…
Ta sympatia drobnego krętacza dla wielkiego oszusta jest psychologicznie zrozumiała, tak samo jak zrozumiała jest niechęć grzesznika dla nosiciela niewątpliwej cnoty. I to też przewidział wielki Machiavelli, który w „Rozważaniach nad Historią Rzymu Liwiusza”, zauważał, że „prawdziwej cnoty szuka się w czasach trudnych; w czasie pokoju największymi względami cieszą się nie ludzie prawdziwie zasłużeni, lecz bogacze lub ci, którzy mają wpływowych znajomych”. Tyle że Machiavelli nad tą osobliwością ludzkiej natury ubolewał.
Nieśmiertelne wspaniałe Włochy: starożytny Rzym opisywany przez Liwiusza, renesansowa Florencja dumającego nad Liwiuszem Machiavellego, teraz – premier Silvio Berlusconi…
Inne tematy w dziale Polityka