Wywołana przez Igora dyskusja na temat polskiego obywatelstwa ma swoją dobrą i złą stronę, jak zresztą wszystko na tym nie całkiem doskonałym świecie. Dobra strona to zwrócenie uwagi na coś bardzo ważnego, a mianowicie na rozchwianie tradycyjnych sprzężeń miedzy narodowością, obywatelstwem i miejscem stałego zamieszkania; zła strona – szkoda trochę, że bezpośrednim impulsem do tej dyskusji stała się kwestia wywyższenia jakiegoś brazylijskiego piłkobiegacza do rangi polskiego obywatela.
Tradycyjnie, w świecie stabilnym i ustatkowanym, te trzy rzeczy były ze sobą dość mocno sprzężone: narodowość, jako wyznacznik tożsamości kulturowej i językowej; obywatelstwo – jako prawny status, oznaczający zarówno prawa jak i obowiązki wobec suwerennego państwa; miejsce zamieszkania (residence) – jako, no właśnie, miejsce zamieszkania. Dziś to wszystko kompletnie się pokitłasiło i tak naprawdę, mamy do czynienia z coraz większą liczbą ludzi, u których te trzy rzeczy wcale nie są ze sobą sprzężone. I na dodatek, wcale nie czują się oni z tym źle.
Czy oznacza to degradację pojęcia obywatelstwa? Być może – tak, o ile przyjmiemy, że obywatelstwo musi być nieodzownie związane z suwerennym państwem, że powinno być wyłączne (tzn. jeden człowiek – jedno obywatelstwo) i że jest jakimś symptomem lojalności, tożsamości tego człowieka. Tymczasem żaden z tych warunków nie musi obowiązywać. Mamy w coraz większym stopniu do czynienia z obywatelami wielu państw, u których to wielo-obywatelstwo nie powoduje jakichś dylematów lojalności albo schizofrenii, bo można być przykładnym obywatelem kilku porządków państwowych, zwłaszcza, gdy jedno państwo nie prowadzi wojny z drugim. Co ważniejsze, można mieć całkowicie ustabilizowaną tożsamość kulturową i patriotyczne przywiązanie do swego narodu.
Dlatego tytuł felietonu Igora („Czy Roger może być Polakiem?”), choć usprawiedliwiony dziennikarskim „skrótem myślowym”, był głęboko mylący: nie chodzi tu o zostanie „Polakiem”, bo tego żaden dokument prawny nie może człowiekowi nadać ani odebrać, ale o zostanie „obywatelem polskim”, co jest czymś zupełnie innym – na co zresztą niektórzy komentatorzy zwracali uwagę. To rozchwianie zresztą prowadzi czasem do konsekwencji dość komicznych, gdy szczęśliwy nowy polski obywatel, czyli ów brazylijski piłkarz, po dwóch latach grania w Legii (jeśli się nie mylę) nie potrafi do kamery wydukać nawet paru słów, by powiedzieć, jaki jest dumny ze swego nowego obywatelstwa. Co jest zresztą zrozumiałe biorąc pod uwagę, że polskie słowa, jakich nauczył się biegając za piłką, prawdopodobnie nie nadawałyby się do wygłoszenia w telewizji, a już zwłaszcza tuż po uroczystości u Pana Prezydenta.
Innym przejawem takiego dość humorystycznego rozchwiania polskości i obywatelstwa – choć idącym niejako w drugą stronę – jest fakt, że pewien Salonowiec24 z Australii z dumą wkleja na swym blogu okładkę swego paszportu australijskiego. Jest to zapewne zrozumiałe – każdy w końcu może pochwalić się czymś, co uważa za powód do dumy. Natomiast trochę humorystyczne może być to, że ów dumny obywatel Australii tytułuje tu się „Starym wiarusem” – czyli określeniem, mającym głęboko przejmujące, piękne konotacje patriotyczne w Polsce. Ale może właśnie to post-modernistyczne trochę rozchwianie potwierdza moją główną tezę. Z której z kolei wynika, że obywatelstwem Rogera Guereiro nie powinniśmy za bardzo się przejmować.
No chyba że nie będzie strzelał bramek.
Inne tematy w dziale Polityka