Iwona Jolanta Wegiel Iwona Jolanta Wegiel
145
BLOG

Dżungla

Iwona Jolanta Wegiel Iwona Jolanta Wegiel Rozmaitości Obserwuj notkę 12


   Kot minę miał tym razem bezczelną. Coś się święci zelektryzowało w moich mózgowych połączeniach, no i miałam rację. Na szklanym stoliku do podawania kawy leżały bilety na pociąg.

- „Ekspres”. Mruknął kot. – Jedziemy w dżunglę. Tam nas jeszcze małpy nie widziały.

Pootwierałam wszystkie okna, żeby wywietrzyć mieszkanie przed podróżą. Od przeciągu kotu wywichnął się trzeci wąs z lewej, tuż przy nosie. Włożyłam bilety do kieszeni, zrobiłam kanapki z żółtym serem i kota schowałam bez namysłu do największej dziury ementalera. Przykrył kosmaty zadek ogonem i zasnął snem sprawiedliwego.

      Na stację wjechała lokomotywa, ciągnąc cyrkowe wagony, a w nich dwa lamparty, cztery wściekłe lwy, kopiec termitów i puszkę z salamandrą. W przedziale do którego wsiedliśmy byliśmy sami. Wyglądałam całą drogę przez szparę w suficie, bo okien nie było. Niestety niewiele mogłam rozróżnić. Ucieszyłam się na widok przelatującego jumbo-jeta, tego samego, którym wracaliśmy z kotem z pustyni. Lotnik pomachał nam serdecznie ręką. Zrzucił kilka butelek z chudym mlekiem, miętowe dropsy i tabliczkę białej czekolady.Po słońcu zorientowałam się, że zbliżamy się do równika. Pociąg stanął. Równik zawalił tory i trzeba go było przepiłować. W międzyczasie uciekł lew i czterdzieści cztery termity. Z powodu polowania mieliśmy kilkugodzinne opóźnienie. W końcu wjechaliśmy na docelową stację. Wraz z lwami, kopcem termitów i salamandrą (już bez puszki) zostaliśmy wyładowani z pociągu.

   Wokół było duszno. Ciemna zieleń otoczyła nasze ciałka. Gorące powietrze głaskało po plecach, po których spływały srebrne kropelki potu. W kanapce jedna trzecia ementalera zaczęła parować, jedna trzecia topnieć, a jedna trzecia szybko schnąć. Musiałam natychmiast ewakuować śpiącego całą podróż kota. Był wściekły, że go obudziłam. Zupełnie nie docenił faktu uratowania mu życia. Staliśmy na lekko grząskiej, żyznej ziemi u progu kolejnej przygody.

   Po pierwsze trzeba było zbudować bazę. Szałas. Jak to w dżungli. Kot przyłożył się tym razem do roboty, więc wszystko poszło sprawnie. Mieliśmy nad głową dach z liści eukaliptusa, a wewnątrz dwa wygodne hamaki, stolik do grania w „oczko” i kości oraz metalowy nocnik z ogromnym uchem. Zasług owego nocnika wyliczać nie będę. Przydał się w niejednej trudnej chwili.

Po chrapiącej nocy obudził nas rankiem podejrzany szelest. Małpy - przemknęło mi przez głowę i miałam rację. Porwały nas na drzewo i nie chciały wypuścić. Po dwugodzinnych pertraktacjach doszliśmy do porozumienia i za cenę zaśpiewania „Hej, hej ułani” z przytupem oraz „Lajkoniku laj, laj”, spuściły nas po lianie do bardziej odpowiadającej nam nad poziomem morza, wysokości. Nota bene, przez kilka kolejnych wieczorów, już w lepszej atmosferze, daliśmy kilka występów w „Gorylim Pubie”. Kot odczuwał do występów niechęć, ale za cenę pięciu kotletów z piranii przystał na to, a nawet dołączył na bis, obrzędowe „Wlazł kotek”. Byliśmy wśród małp popularni. Nadeszła w końcu pora, aby udać się w inne rejony dżungli. Złożyliśmy szałas do walizki. Wystawało z niej parę liści eukaliptusa, więc musieliśmy je poobgryzać.

Ruszyliśmy radośnie we wnętrze zielonej ściany drzew. Małpy machały nam na pożegnanie samymi ogonami, bowiem kończyny miały zajęte. Górne ocierały łzy wzruszenia, a dolne pracowały nad przytupem, tym z „Hej ułani”.

   Kilka dni szliśmy, a dokładniej pełzaliśmy, przegryzając od czasu do czasu wystające na drodze przeszkody. Kot miał na zębach ortodontyczne, metalowe wstawki, więc wykonywał najgorszą robotę. Ja przełamywałam drobne gałązki. Jeno na to było mnie stać, bo mięśnie szczęki mam raczej rachityczne. W dzieciństwie obowiązywał mnie zakaz zjadania kości, czy skórek od chleba. Dozwolona była tarta marchewka i galareta.

Po tygodniu dotarliśmy do ludzkiej osady. Pechowo. Ludożercy. Trafiliśmy do kotła. Od spodu podgrzewało nas w pośladki, a od góry, z ogromnej chochli, trzymanej przez trzech nadwornych kucharzy, spływał na nas sos pieczarkowy. Kot pieczarek nie lubił. Był wściekły. Temperatura przerażająco rosła.

Nie to było jednakowoż najgorsze. Wioska, w ramach szerzenia kultury muzycznej, dostała rządowy przydział, oprócz tradycyjnych tam-tamów, na gitary elektryczne i perkusję. Perkusista nie był zły, ale gitarzyści najwyraźniej nie mieli wprawy. Próbowaliśmy protestować, a potem pertraktować. „Hej ułani” z przytupem kupić nie chcieli, „Lajkonika” ani „Wlazł kotek” także nie.

- To nie małpy. Mruknęłam do kota.

Zaproponowaliśmy za ocalenie życia, największy skarb, nocnik. Oglądnęli. Niestety nie podobało im się ucho. Nie można było w nim zrobić dziury na kolczyk.

Sytuacja stawała się beznadziejna. Podeszwy moich butów już dawno zmieniły się w zasmażkę, od czego niemiło zgęstniał pieczarkowy sos. Kotu pieczarki właziły do uszu, co ponoć go strasznie swędziało. Zaczął kichać. Uzmysłowiłam sobie nagle, że została nam jeszcze jedna szansa. Książeczka czekowa oraz pakiet akcji kilku dobrze prosperujących przedsiębiorstw. Po złożeniu dyskretnie oferty, zauważyłam błysk w oczach Wodza.

- Złapał haczyk. Zazgrzytałam przez zęby do kota, a jedna mała, niedogotowana pieczarka wpadła mi do jamy ustnej, dalej do żołądka.

Wódz kazał kucharzom na chwilę przerwać ogień. Rozpoczęliśmy targi. Z początku szło opornie. Po paru godzinach (w tym czasie na szczęście ostygł nieco kocioł) pertraktacje przyjęły dobry dla nas obrót. Pod koniec mieliśmy problem. Nie było czym wypisać czeków. Zabrano nam poprzednio wszystkie ołówki, by użyć jako paliwo pod kocioł. Uratował nas kot. Miał za uchem mały kałamarz ze szkolnych czasów i złotą stalówkę.

Moje całe bankowe konto i akcje odeszły w zapomnienie. Dobrze, że kota ocalało. Złożyłam mu rok wcześniej w lokalnym banku, niezłą sumkę.

Wyciągnięto nas z kotła i zadzwoniono po taksówkę. Bez kasy, dalsza podróż nie miała sensu.

Najwyższy czas było wracać. Taksówka odwiozła nas na wschodni brzeg oceanu, a z tamtąd, korzystając z uprzejmości Kapitana Marynarki Wojennej Floty, dopłynęliśmy łodzią podwodną do portu w Gdyni.

Pierwszą rzeczą, jaką musieliśmy w domu, po powrocie zrobić, było pranie. W naszej automatycznej pralce pieczarki zatkały rurę i filter, co spowodowało dodatkowe koszty naprawy, a następnie czyszczenie ubrań na sucho, w miejskiej pralni.

Długo wspominaliśmy z kotem wizytę w dżungli, podsumowując.

1. Małpy różnią się tym od ludożerców, że wystarczy je obłaskawić rozrywką.

2. Strasznie musiały się zmienić czasy, skoro ludożercy bardziej od ludzkiego ciała, cenią sobie papiery wartościowe i gotówkę.


Krakus z dziada pradziada, którego rozgoryczenie i rozczarowanie w 1989 roku przemian politycznych w Polsce zmusiło do emigracji i ucieczki przed postkomuną. Niemniej tak jak nie da sie wyrzucić wsi z człowieka, tak z krakusa nie da się wyrzucić mieszczaństwa, miłosci do rodzinnego miasta oraz do patriotyczno-katolickich wartości. Chcę walczyć w ramach możliwości o normalną Polskę, opartą na chrześcijańskich wartościach, uczciwości i prawdzie, gdzie każdy obywatel będzie obdarzony szacunkiem, a kraj wreszcie pozbędzie się ignorancji i pogardy do zwykłych obywateli. Czekam także z niecierpliwością na proces dekomunizacji i oczyszczenia Polski z agentury sowieckiej, która w mentalności resortowych dzieci ma nadal wpływy polityczno-sądowniczo-medialne.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości