Adam Wielomski Adam Wielomski
114
BLOG

Tolerancja i jej skrajności

Adam Wielomski Adam Wielomski Polityka Obserwuj notkę 14
Hasło „tolerancji religijnej” to jeden ze sztandarów kultury Oświecenia i tego postoświeceniowego bajzlu zwanego „nowoczesnym światem”. Wbrew temu co twierdzą zwolennicy tolerancji, nie jest ona wyrazem wolności człowieka. Jest tylko znamieniem jego słabości, jego zwątpienia co do możliwości uzyskania prawdy o Bogu i celach finalnych ludzkiego istnienia.

Jeśli uznajemy tolerancję za wyraz ludzkiej słabości, a chęć jej zaprowadzenia jako utratę wiary w istnienie prawdy jako takiej, to trudno nie uznać, że „tolerancjonizm” znakomicie pasuje do współczesnego świata. Uznaje to nawet Kościół katolicki, którego tradycyjne nauczanie sprzeciwia się tolerancji religijnej – czyli akceptacji relatywizmu – ale uznaje ją w sytuacji, gdy wprowadzenie jej może być mniejszym złem niźli np. wybuch wojny domowej na tle religijnym. Dziś mamy taką sytuację, choć nie dlatego, że grozi nam wojna religijna z heretykami. W oczach zlaicyzowanych i indyferentnych Europejczyków nietolerancja religijna jest nie wyobrażalna i jej praktykowanie spowodowałoby frontalny atak na Kościół i jego (fizyczne) unicestwienie przez fanatyków „wolności i demokracji”. Jeszcze w XVII wieku francuski teolog Jacques Bossuet nauczał, że tolerancja świadczy albo o sile (można sobie pozwolić „tolerować” niegroźnego słabeusza), albo o słabości (jesteśmy zmuszeni coś „tolerować”, bo w praktyce to my jesteśmy „tolerowani” i łaskawie pozwala się nam istnieć). Dziś katolicy bywają jedynie tolerowani; i to coraz rzadziej.

Ustawodawstwo polskie – rozumiejąc słabość katolicyzmu – także winno tolerować inne wyznania. Ale tolerować nie oznacza akceptować je. Jeśli chcemy budować jakąkolwiek namiastkę państwa katolickiego – a chcemy – to winniśmy uznawać, że prawda zawiera się wyłącznie w nauczaniu Kościoła katolickiego. Inne wyznania są prawdziwe tylko o tyle, o ile nauczają tego, co głosi Kościół katolicki. I tolerujemy je nie dlatego, że uznajemy ich prawdziwość, lecz dlatego, że wszczynanie otwartej wojny z demoliberalnym światem jest dla nas wysoce niepożądane: nie mamy jak i czym jej wygrać. Katolik jest zdolny tolerować wyznania protestanckie i schizmatyckie, gdyż dostrzega, że ich istnienie nie zagraża porządkowi publicznemu. Takie właśnie powinniśmy głosić hasło: tolerujmy wyznania tradycyjne, które nie są groźne dla porządku publicznego i które nie nawołują do łamania prawa.

Kategoria „porządku publicznego” jest oczywiście skażona głęboką indyferencją i relatywizmem. W istocie to kategoria Thomasa Hobbesa, gdzie szacunek dla ładu jest kategorią zastępującą prawdę (Auctoritas non veritas facit legem). Mam tego głęboką świadomość i boleję nad tym, że tylko taka formuła może być zrozumiała przez zlaicyzowanego człowieka zmierzchającej cywilizacji zachodniej. Ale kategorią tą należy się posługiwać, gdyż – będąc dla współczesnych ludzi zrozumiałą – daje spore możliwości faktycznego zwalczania co radykalniejszych grup religijnych i ograniczania zasady tolerancji, z której demoliberalizm uczynił wszak dogmat swojej świeckiej wiary.

Kategoria „porządku publicznego” kryje w sobie zarodki możliwości zwalczania np. islamistów, co jest istotne w przypadku krajów zachodnich, posiadających rzesze imigrantów. W przypadku Polski, gdzie islamistów prawie nie ma, pozwala zaś zwalczyć inną plagę współczesną, a mianowicie sekty. Opinia publiczna jest przekonana – i trudno powiedzieć, że nie ma ku temu powodu – że sekty są niebezpieczeństwem dla ludzi młodych i słabego ducha. Sekty zajmują się praniem mózgów swoich członków, zaborem ich własności, wyrywają ich ze środowiska rodzinnego. Nawet lewicowym środowiskom byłoby bardzo niezręcznie bronić sekt w imię „tolerancji religijnej”. Wystarczy aby kontrolowane przez rząd media publiczne, zanim przystąpimy do prawnej penalizacji sekciarstwa, dały małe przygotowanie ogniowe w postaci serii reportaży o groźnych sektach. Opinia publiczna – już i tak antysekciarska – zareaguje żądaniami ukrócenia zjawiska i z poparciem przyjmie rozwiązania prawne zmierzające w tym kierunku. Wyjąwszy sekty spod prawa, będzie można do ich zwalczania wysłać ABW i struktury policyjno-prokuratorskie. Minister Zbigniew Ziobro na pewno szybko wyczułby nadarzającą się okazję „medialnej pokazówki” projekcji siły i zdecydowania kontrolowanego przez niego ministerstwa. On miałby radochę, a my pozbylibyśmy się żerujących na podupadającym polskim katolicyzmie niebezpiecznych sekciarzy.
W ten sposób, pod laicko-hobbesowskimi hasłami obrony „porządku publicznego”, demoliberalne społeczeństwo jest zdolne przyjąć, przynajmniej w złagodzonej formie, katolicki postulat państwa, które nie toleruje (przynajmniej części) wyznań niekatolickich. Oczywiście, to jeszcze wielka przepaść do państwa prawdziwie katolickiego z jego zasadą katolicyzmu jako religii państwowej. Ale to pewien krok w tym kierunku, a nade wszystko znaczący wyłom w demoliberalnej formule państwa agnostycznego.

Adam Wielomski


www.konserwatyzm.pl

www.konserwatyzm.pl

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka