aleksander newski aleksander newski
356
BLOG

Święte prawo nienawiści

aleksander newski aleksander newski Polityka Obserwuj notkę 5

Postęp nie zna granic, także tych geograficznych, dlatego co jakiś czas spada na kolejny, Bogu ducha winny naród.  W ostatnim czasie dotknął Chile, kraj, na który w ciemną noc komunizmu wielu patrzyło z nadzieją, nie tylko w Polsce. Otóż weszło tam właśnie prawo dotyczące "zbrodni nienawiści". Na jego podstawie każdy przejaw dyskryminacji ze wzgledu na rasę, pochodzenie, religię, orientację seksualną, płeć, wygląd bądż upośledzenie będzie traktowany jak przestępstwo. Choć pomysł budził sprzeciw wielu organizacji, widzących w nim pierwszy krok w stronę legalizacji jednopłciowych "małżeństw" i z tego powodu przeleżał kilka ostatnich lat w odstawce, teraz przeszedł większością głosów. Agencja Reutersa zamieściła zdjęcie z chilijskiego senatu - całującej się ze sobą homoseksualnej pary, która w ten sposób, przy aplauzie dziennikarzy i senatorów "uczciła" wydarzenie. I właściwie to nie byłoby o czym pisać, możnaby nawet wzruszyć ramionami bo to już szara codzienność, gdyby nie pewien szczegół. Otóż najgorliwszym rzecznikiem poddania pod głosowanie przez lata spychanego projektu i uchwalenia ustawy był... prezydent Sebastian Pinera. Jest to o tyle osobliwsze, że Pinera deklaruje się "chrześcijańskim humanistą", a w wyborach startował będąc niekwestionowanym liderem prawicy, wokół którego skupiło się wielu członków ancien regime'u. Chilijski multimilioner jako senator zdecydowanie protestował przeciwko poczynaniom władz Wielkiej Brytanii w 1998 roku i groził poważnymi konsekwencjami w relacjach obydwu rządów. Był także jednym z inicjatorów i rzecznikiem procesu pojednania w Chile. Nie jest to więc człowiek, którego możnaby łatwo wziąść za awangardę "postępu" we własnym kraju i podejrzewać o to, że będzie bardziej na lewo od Michelle Bachelet. A jednak chyba i takie zjawiska nie są niczym nowym. Wystarczy przyjrzeć się niektórym postaciom z polskiego podwórka, które jeszcze kilkanaście lat temu jeżdziły do Londynu z ryngrafem Matki Boskiej w geście solidarności i podziękowania dla bohatera prawicy, chilijskiego generała, a od tego czasu dokonały wolty o 180 stopni i chwalą sobie różowy totalitaryzm z równym zaangażowaniem co Pinera. Co w takim razie czyni, nominalnych choćby, katolików i "chrześcijańskich humanistów" bardziej lewicowymi od ich - aż dotąd - ideologicznych przeciwników? Pomijając osobiste motywy i szelest mamony, jest przynajmniej kilka różnych czynników, które sprawiają, że człowiek znajduje się nagle po drugiej stronie lustra i choć jeszcze nie przyznaje się do tego, jego gesty i słowa same sobie przeczą. Tacy ludzie wydają się już tylko własnym odbiciem. Wystarczy im podnieść prawą rękę a pokazuje się lewa. Podają się za chrześcijan, ale plotą herezje. Powołują się wreszcie na prawo do miłości, ale w istocie służy im to za cyniczny pretekst do całkowitego uprzedmiotowienia drugiego człowieka, albo naiwne poczucie zaspokojenia własnego egoizmu.
Są wreszcie tacy, którzy przez wiele lat umieli się zdobyć na niepodległość myśli, pewien heroizm nawet, ale w końcu pokochali Wielkiego Brata.


I nagle wszyscy ci neofici, zawodowi homoseksualiści, albo tacy, którzy niespodziewanie - jak hiszpański reżyser Almodovar - odczuli "powołanie" i nawrócili się w dogodnym momencie, dzieci SS-mannów z Auschwitz, które odkryły w sobie nagłe uwielbienie dla Żydów, rozchwiane osobowości, hermafrodyci, gotowi dać sobie uciąć każdą część ciała byle uznali ich za bohaterów i wybrali do parlamentu, łowcy rasistowskich skalpów, którzy - gdyby to tylko było możliwe - przefarbowaliby się na czarno, aby zająć miejsce pośród "rasowej mniejszości", wszyscy ci cwaniacy i ekshibicjoniści, którzy domagają się miłości tak mocno, że chcą posłać do więzienia każdego, kto będzie ich kochał za mało, łasi na pieniądze z budżetów i od sponsorów etatowi "pokrzywdzeni", wzięli sobie za cel zwalczanie nienawiści i nauczanie miłości, zwłaszcza tych, którzy - jak od dawna wiadomo - na co dzień nią żyją, zatruwają studnie, porywają dzieci etc., czyli chrześcijan.
 

 


W istocie dzisiejsze prawo przeciwko nienawiści, inspiruje ten sam duch, jaki kazał cezarowi Tyberiuszowi zaprowadzić lex lesae maiestatis, które zaraz stało się ulubionym oskarżeniem do rzucania w niewygodnych obywateli. W różnej formie powracało jeszcze w kilkaset lat póżniej. Oto co pisze historyk póżnego cesarstwa, Ammianus Marcellinus:
"... doszło i do tego, że cokolwiek mąż wyszeptał do ucha żonie w najbardziej tajemnej i niedostępnej części domu, bez obecności jakiegokolwiek świadka z zewnątrz... o tym już następnego dnia dowiadywał się cesarz, tak iż bano się mieć nawet i ściany za świadków swych sekretów."
Czy nie brzmi to dziś niepokojąco aktualnie?
 


Oskarżenia Kościoła o ciasnotę umysłową, rzucane tak chętnie przez różne ministerstwa Miłości i Prawdy dowodzą jak łatwo pogrążyć się w absurdzie, jakiego ofiarą padli niegdyś rzymscy obywatele.
Rzymianie, którzy za Republiki nie mogli nawet znieść słowa "król", a Cezara zamordowali za to, że pozwolił sobie włożyć przez wielbicieli na ulicy wieniec już w kilkadziesiąt lat póżniej bez mrugnięcia okiem dostrzegali w panującym boga. Do tego stopnia nienawidzili myśli, że mógłby rozkazywać im jakiś "król", że w końcu jako "wolni senat i obywatele" żyli na łasce szalonego "boskiego" tyrana, albo wyniesionego przez przekupionych pretorianów łajdaka.
W Europie przez wiele wieków wpływ Koscioła oddziaływał na krainy chrześcijańskie. W ich życiu umysłowym istniał pewien ferment, swego rodzaju liberalizm, za jakim dziś możemy sobie co najwyżej tęsknie powzdychać. Dość powiedzieć, że jego wykwitem były choćby dysputy teologiczne. Do dziś w łonie Kościoła występują przeciwne prądy , właśnie dlatego, że poza dogmatami nie narzucano nigdy jego członkom  rygoru "jedynej poprawnej" opinii. Ta wolność, panująca w chrześcijańskim świecie była dla wielu solą w oku, niektórzy chcieli jej mniej, a wołali o więcej, w rzeczywistości pod hasłami jej obrony wolność padła niby Republika pod ciosami  republikanów i dziś żyjemy na łasce deifikowanych nagle wartości jak "demokracja", "tolerancja", "równość", z tym, że nie są już one dla człowieka, ale człowiek dla nich - szumnie brzmiących tyraniątek, które roszczą sobie teraz prawo nawet do kontroli naszych sumień.
To zupełne przeciwieństwo miłości chrześcijańskiej, bo polega na zinstrumentalizowaniu człowieka, a środki stają się celem. Miłość, o ile jest funkcją woli człowieka, zakłada zawsze wolność wyboru, nawet do jej odrzucenia.
 


Pół biedy, gdyby tęczowi i czerwoni inkwizytorzy ograniczali się do wyszukiwania mniej lub bardziej wydumanych przejawów crimen odii. O wiele gorsza jest trucizna nowomowy, jaką każdego dnia serwują usłużne media. Tworzy się nowe wyrazy, które mają oswoić dane zjawisko, zobojętnić je nam na tyle, że nie będziemy już na nie zwracali uwagi. Dość powiedzieć, że jeszcze pięćdziesiąt lat temu mało kto kojarzył słowo homoseksualizm. Tymczasem dziś wystarczy włączyć telewizję, a natychmiast słyszymy o pedofilii, prawach adopcji dla "gejów i lesbijek", "politycznych nekrofilach"itp.  Wielu katolików lubuje się w nazywaniu i opisywaniu każdej możliwej dewiacji, sodomii czy bestialstwa. Język ten przesiąkł już nawet do Kościoła, choć teologia jasno nazywa podobne praktyki grzechami wołającymi o pomstę do nieba. Grzech sodomski "jest tak szkaradny i okropny... że o nim bez słusznej przyczyny mówić, a tym mniej bliżej go opisywać się nie godzi" - powiada katechizm.



Spotykamy więc coraz częściej i takich trybunów tolerancji, którzy gotowi byliby ocenzurować nawet Pismo Święte. Szaleństwo to realizuje się nieraz w praktyce: dochodzi do palenia książek, zamalowywania w kościołach średniowiecznych fresków. Powstaje front przeciw nienawiści i probuje się nas przekonać, że stoi za nim szacunek, zrozumienie, miłość. Czy rzeczywiście?
Znany teolog ubiegłego stulecia, neotomista, Garrigou - Lagrange pisze w którymś miejscu o "Matce Bożej od Nienawiści". Skąd ten osobliwy tytuł? Bo nienawidzi ona błędnej nauki i grzechu, będących dziełami Szatana, który je przyniósł na świat. Czy można w ogóle miłować cnotę nie nienawidząc przy tym występku?

A czy faktycznie karanie za "mowę nienawiści", albo jakikolwiek rodzaj dyskryminacji jest do pogodzenia z chrześcijaństwem? Według piszącego te słowa zdecydowanie nie, bo karać można tylko za czyny, nie za myśli, uczucia bądż ( z pewnymi wyjątkami) słowa. Reszta jest już tylko sprawą pomiędzy sumieniem człowieka a Bogiem i jakakolwiek ingerencja w tę sferę jest nie tylką próbą pogwałcenia przyrodzonej wolności, ale uzurpowaniem sobie praw boskich do osądzania nawet cudzych myśli.
 


Jak w ogóle ma wyglądać nowy, wspaniały świat bez nienawiści? Odpowiedż znajdujemy w historii.
Entuzjastom reglamentowanej przez państwo i system sądowniczy miłości możnaby przypomnieć, że dokonywano prób na tym polu już wcześniej. Batiuszka Stalin licytował się ze swoim narodem w deklaracjach miłości, co na samej Ukrainie skończyło się zagłodzeniem dziesięciu milionów ludzi.
"Mowa nienawiści" od ponad półwiecza nie istnieje w Koreii Północnej, gdzie wszyscy kochają "wielkiego i szanowanego przez naród wodza." Oto próbka "języka miłości":
"Gdyby wschodnie i zachodnie morze zamieniło się w atrament, a największe drzewo w Koreii stałoby się piórem, to i tak nie starczyłoby tego by opisać ogrom miłości, jaką wielki przywódca otacza nasz naród". I jest to, jakżeby inaczej uczucie odwzajemnione. A za co naród tak miłuje przywódcę? Ano za:
"przezorność, szlachetność, śmiałość, determinację, zaradność, zdolności przywódcze, płonący patriotyzm, wierność, wspaniałomyslność, tolerancję, nadzwyczajną uprzejmość, poczucie obowiązku i humanitaryzm " etc. A wszystko to  
t y l k o  w  j e d n y m  zdaniu! "Najwybitniejszy z ludzi" zapewne wymiotuje od ogromu miłości tych, których nigdy nie widział na oczy. Czy i u nas będzie to niedługo jedyny język, jakiego wolno nam będzie używać w stosunku do enigmatycznie pojętych "elit" i  m n i e j s z o ś c i, tej arystokracji współczesnego Zachodu? Czy wszystko inne zostanie uznane za antysemityzm, rasizm, mowę nienawiści?



Możnaby pomyśleć, że po stuleciu totalitaryzmów, pewne zjawiska na tyle się skompromitują, że na zawsze odejdą do historii. To oczywiscie nieprawda, że większość ludzi uczy się na błędach, albo że jako społeczeństwa umiemy wyciagać nauki z dziejów. W rzeczywistości historia to ciągłe popełnianie tych samych błędów, tyle że przez innych ludzi.

Podobno Amerykanie, po przełamaniu niemieckiej obrony w Ardenach w 1944 roku, posuwając się w głąb Rzeszy masowo rozstrzeliwali członków hitlerjugend. Uznali, że są oni na tyle przesiąknięci nazistowską propagandą, że w ich wypadku jakakolwiek próba "denazyfikacji" nie będzie miała powodzenia i należy ich po prostu fizycznie zniszczyć.
Bez względu na to, jak konsekwentnie dokonywano tej zbrodni, jej pomysłodawcy wychodzili z właściwego założenia: pranie mózgu potrafi uczynić z człowieka na tyle niebezpieczny instrument w rękach dowolnej ideologii, że na pewnym etapie nie może być już mowy o jakiejkolwiek dyskusji. Po prostu trzeba strzelać.

Wielu "chrześcijańskich humanistów" oburzyłoby się na takie dictum. To ci wszyscy, którzy nie mogą się naprzepraszać za Inkwizycję, "czarne karty" Kościoła, w Krzyżowcach widzą pijanych nienawiścią fanatyków, a najbardziej obawiają się, że kiedyś mogłyby się powtórzyć "zbrodnie" prawicy i antylewackie rządy z ubiegłego stulecia, jak te w Portugalii, Hiszpanii, Francji, Grecji czy Chile...
Na co dzień posługują się tylko "językiem miłości", a kiedy słyszą, że jakiś bandyta ma powędrować na krzesło elektryczne krzywią się jak od bólu zęba.

I tak, kiedy w roku Wielkiego Jubileuszu miała miejsce narodowa pielgrzymka Polaków do Rzymu, mniej więcej w tych samych dniach, z inicjatywy ówczesnego socjalistycznego burmistrza miasta, Ruttellego, odbywała się w okolicy Koloseum tzw. "parada równości". Niezawodna w takich sytuacjach telewizja polska pokazywała wtedy roześmianych pielgrzymów, którzy twierdzili, że nie tylko im to nie przeszkadza, ale przeciwnie, bo przecież "każdy ma prawo do kochania". Innumerabilis est stultorum numerus...  

Mnie się jednak wydaje, że taka gwarantowana prawnie miłość prędzej czy póżniej doprowadzić musi do wojny wszystkich ze wszystkimi na skalę jakiej nie znamy z przeszłości. Jeżeli ktoś domaga się prawa do - dowolnie rozumianej - miłości, albo stylu życia od państwa, społeczeństwa czy kogokolwiek innego, to przecież z konieczności zakłada, że ktoś może mu kiedyś to prawo odebrać.

 


Kilka lat temu w Londynie miał odbyć się festyn, zapewne w ideii podobny do jednego z tych, których obchody skończyły się w Sodomie deszczem siarki i asfaltu. Osobisty patronat sprawował ówczesny mer miasta. Któregoś dnia naokoło Trafalgar Square rozstawiono wielkie tablice, niemal zupełnie przesłaniajace kolumnę Nelsona i front National Gallery. Na każdej z nich wypisano gigantycznymi literami hasła: GLTB, GAYS, LESBIANS, MAYOR OF LONDON, EQUALITY etc. (geje, lesbijki, burmistrz Londynu, równość, tolerancja). Kiedy je zobaczyłem, pierwszą myślą było: gdzieś już to widziałem. Ależ tak! Przypomniały mi się stare kroniki filmowe z lat pięćdziesiątych, na których uradowana młodzież dżwigała gigantyczne portrety Stalina i Bieruta, a całą ścianę ulicy Marszałkowskiej przykryto transparentami zapisanymi kilometrową majuskułą: POKÓJ, SOCJALIZM, STALIN. Dobry Boże - pomyślałem - przecież my już to przerabialiśmy! Co w takim razie pozostało z wolnego świata, skoro z pięćdziesięcioletnim opóżnieniem tę samą chorobę przechodzi Anglia? Nie, Polacy nie daliby się już na to nabrać.
Niestety, w zaledwie rok potem ten sam pochód przechodził ulicami Warszawy. Nie nauczyliśmy się niczego.  
 


Kiedy parlament francuski, jako pierwszy, wymyślił sobie ustawę karzącą za 'dyskryminację', wielu wieszczyło koniec wolności słowa. Jak to się stało, że dziś  ten problem nie ogranicza się tylko do Europy, ale przenosi na kraje Ameryki? Pewne procesy są przewidywalne. Dlatego przyjmuję bez zdziwienia, że Niemcy równie karnie, jak jeszcze niedawno organizowali transporty do komór gazowych, kochają dziś Żydów i tropią u innych antysemityzm. I jestem pewien, że gdyby znów przyszło zmienić front o 180 stopni to naród ten uczyniłby to bez większych skrupułów. Prusy umarły, ale ich duch żyje. Co jednak sprawia, że w takich krajach jak Anglia czy Polska, które słyną z przywiązania do wolności ludzie boją się mówić tego co myślą i tak łatwo poddają terrorowi politycznej poprawności? Więcej nawet, z gorliwością neofity Polacy zaczynają dziś mówić "językiem miłości" coraz częściej niż mieszkańcy Zachodniej Europy. Gdyby jakaś telewizja w Polsce zdecydowała się wyemitować skecze, pokazywane nieraz przez stacje brytyjskie, w których obiektem ostrego i niewybrednego humoru stają się Żydzi, homoseksualiści czy śniadzi imigranci, podniosłoby się larum, a wychowani przez stalinowskie kadry prokuratorzy gotowaliby akty oskarżenia. Bo ci nasi naiwni rodacy, którzy pragną być tacy "zachodni" nie zdają sobie często sprawy, że nie ma większych rasistów, antysemitów, ksenofobów, wrogów pederastii od tzw. "społeczeństw otwartych", a w każdej z tych dziedzin przodują takie kraje jak Francja, Stany Zjednoczone, narody anglosaskie. Nietrudno zdemaskować "kulturę miłości": pozorna tolerancja służy właśnie zagłuszeniu podskórnych sentymentów. Samo ukucie pojęcia "język nienawiści" i określanie w ten sposób niewygodnej prawdy to być może, w jakim stopniu, próba zaklinania własnego sumienia i rzeczywistości, coś w tym gatunku jak nazywanie w greckich mitach Furii Eumenidami.
W krajach tych pojęcie wolności zawsze napotykało szeroki rezonans, ale była to przede wszystkim wolność dla swoich. Nie znalazłoby się żydowskiego getta w żadnym miasteczku starej Anglii, bo przez długi czas Żydzi byli w tym kraju - delikatnie mówiąc - niemile widziani. Jeszcze niedawno, jeśli Hitler miał tam swoich sympatyków to nie dlatego, że głosił wspólnotę rasy, ale przez nienawiść do Semitów. Francuscy Hugonoci przed prześladowaniami we własnym kraju uciekali  m.in. do Polski. Za sodomię groziło więzienie, czego ofiarą padli tacy wielcy pisarze jak Wilde czy Verlain. W Stanach Zjednoczonych katolicy przez długi czas byli traktowani jak obywatele drugiej kategorii, a w Kościele Rzymskim widziano nawet publicznego wroga. O niewolnictwie i stosunku do Murzynów w każdym z tych krajów nie ma nawet co wspominać. Tymczasem Polacy już w siedemnastym wieku stanowili we własnym państwie mniejszość, a masowe ucieczki ludności z mocarstw ościennych do Polski miały niemały wpływ na decyzję o rozbiorach . "Rasizm" czy niechęć wobec obcych, głeboko zakorzenione w świadomości np. Anglików powinny być więc nawet mentalnie nie do przyjęcia dla kogoś z Polski. Przecież w wielu stanach USA albo brytyjskich dominiach i koloniach jeszcze kilkadziesiąt lat temu istniała ścisła segregacja rasowa! Ale od kogo chce się dziś uczyć Polaków kochania murzynów?
Przypuszczam, że jest to istotna, mentalna różnica: mając przed sobą drugiego człowieka nie myślę o jego pochodzeniu, kolorze skóry albo o tym z kim sypia. Nie mam wobec nikogo poczucia winy, albo zbędnych obciążeń. Moi przodkowie nie dokonali eksterminacji Indian, nie załadowywali statków "żywym towarem" z afrykańskich wybrzeży, ani nie wsadzali do więzień wybitnych artystów za to że się niemoralnie prowadzili. "Murzynek Bambo" nie kojarzy mi się z "ty głupi czarnuchu", która to odzywka była jeszcze do niedawna w pewnych krajach na porządku dziennym.

Trzeba wreszcie pamiętać i o tym, że mówienie nawet najgłupszych rzeczy wcale nie musi oznaczać, że mamy zamiar je zrealizować. Niektórzy ludzie mówią sobie: "zabiję cię", "nienawidzę cię", ale nie odbierają tego jeszcze w kategorii gróżb karalnych. Wielu z tych, którzy przed wojną twierdzili, że problem Żydów należałoby rozwiązać przy pomocy gazu, kiedy tylko Hitler przystąpił do realizacji tego planu, zajmowało się pomocą Żydom. Ilu ocalało dzięki wsparciu tych, którzy nigdy nie przestali być "antysemitami"! Jak często czarni Amerykanie woleli stać po stronie południowych "rasistów" niż jankeskich "wyzwolicieli"? Bez względu na to, czy zapisano to w jakichś kodeksach, idiosynkrazja jest jednym z praw człowieka. Każdy ma prawo do dyskryminacji drugiego ze względu na długość włosów, kolor oczu i co tam jeszcze. To na pewno będzie głupie, ale przecież za samą głupotę nie można nikogo karać, tak jak nie można wytoczyć człowiekowi procesu za to, że nie chce komuś podać ręki, ani nawet za to, że kogoś nienawidzi. Gdybyśmy w takim wypadku chcieli być konsekwentni, musielibyśmy wszyscy nawzajem się pozamykać, bo każdy znajdzie kogoś, kto w jego oczach zasługuje na dyskryminację.

Nic też nie daje takiego pola do nadużyć i dowolnej interpretacji. Jeszcze niedawno, jeśli ktoś czuł się w jakikolwiek sposób obrażony mógł to zignorować, dać komuś w mordę, albo wyzwać go na pojedynek. Dzisiaj są już profesjonalni biegacze z takimi sprawami do sądu. W skrajnym przypadku producent pozwał krytyka filmowego za to, że niepochlebnie wyraził się o jakimś kinowym "dziele".
W ten sposób absurd goni absurd. Być może niebawem zbyt natarczywe spojrzenie na kobietę bedzie uznawane przez sądy za molestowanie, a odprawa natarczywego "wesołka" za dyskryminację.
 


Wszystkie szatańskie pomysły mają w sobie to, że zawierają łatwo przyswajalny pozór dobra. Tak jest i w tym wypadku, bo przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie mówi: do diabła z miłością, nienawidżmy się nawzajem. Inna rzecz, że pod tymi wzniosłymi deklaracjami o tolerancji kryją się właśnie opaczne intencje. Ale nikt nie powie o sobie, że używa "mowy nienawiści". Od czasów wojen między lokalnymi sumeryckimi miastami, a więc przynajmniej od jakich pięciu tysięcy lat,  to zawsze są "o n i ". I gdyby jeszcze prawo przeciw "nienawiści" odnosiło się równo do wszystkich, ale nie! Wyrażnie wymienia się w nim, kogo nie wolno dyskryminować. Wszystkich innych można! I tak, głośna była sprawa sprzed kilku lat, kiedy sąd ukarał sporą grzywną kobietę, która nazwała swojego sąsiada "pedałem". Zupełnie słusznie, bo przecież nie dajemy nikomu prawa do ingerowania w cudzą prywatność i obrzucania kogokolwiek obelgami. Ale czy sprawa skończyłaby się tak samo, gdyby pokrzywdzoną była panienka lekkich obyczajów nazwana "dziwką"? No właśnie nie, bo prostytutki, podobnie jak sprzedawcy warzyw, malarze pokojowi i katolicy nie należą do nowej kasty. Oznacza to, czytelniku, że o ile nikt spośród tej grupy nie okaże się Żydem, homoseksualistą, w 1/16 potomkiem cygana bądż członkiem jakiejkolwiek innej u p r z y w i l e j o w a n e j mniejszości, możesz po nim jechać ile ci się podoba, ryzykując że co najwyżej dostaniesz w zęby, ale na pewno nie ukaranie wysoką grzywną. Na tym właśnie polega hipokryzja jakichkolwiek ustaw przeciw nienawiści. Nigdy nie traktują one równo wszystkich.

A co kryje się poza nimi? Niektórych rozczula historia posła, w sugestywny sposób przekonywującego o tym, że odnalazł swoją tożsamość dopiero jako kobieta. Tym, którzy przypominają mu, że nie jest kobietą, a jedynie tak mu się wydaje, wytacza procesy sądowe. Ten sam "pokrzywdzony" człowiek, w którym wielu dostrzegłoby już wcielenie jakiejś niezwykłej empatii, zapytany przez dziennikarza o brutalne zabójstwo katolickiego kapłana odpowiada ze stalowym wyrazem oczu, że sprawa jest mu zupełnie obojętna. Ow zimny wzrok, jaki na moment wychynął zza opadłej maski, to właśnie prawda o pseudotolerancji i odpowiedż co się za nią kryje: jest to nienawiść do katolicyzmu. Różowy homintern jest tylko kolejnym etapem rewolucji. Zawsze zaczyna się od jakiejś grupy niezadowolonych: mieszczan, proletarjuszy, Żydów, ale w każdym z tych wypadków, kiedy nie są już potrzebni, pożera ich potwór jakiego obudzili. Nie inaczej będzie i tym razem. Tworzenie sztucznych, uprzywilejowanych kast, nowej arystokracji, dla niej samej będzie miało tragiczne skutki. Już zeszłoroczne zamieszki w Londynie sprowokowały wzrost antymurzyńskich nastrojów i pokazały, że sztuczne negowanie różnic kulturowych ma słabe pokrycie w faktach.

 


Rozmawiam z pewną mieszkanką Johannesburga. Na moje pytanie o sytuację w RPA, odpowiada:
-Jest bardzo dobrze, tylko że... - dodaje po chwili z wahaniem - po zmierzchu lepiej nie wychodzić z domu.
Nie dorzuca, że każdego dnia na ulicach miasta ginie kilka osób wyłącznie za ich biały kolor skóry pamiętając, że nie wolno jej takich rzeczy mówić, jeśli nie chce by ludzie ją nazywali rasistką.
Czy gdyby Polacy w 1981 roku uznali, że godzina milicyjna nie jest takim złem i można wygodnie żyć, nawet bez prawa do wychodzenia po 22-ej, to czy Stan Wojenny nie trwałby do dzisiaj? A przecież po trzydziestu latach myśli się już inaczej: jest dobrze, tylko że... lepiej nie przyznawać się do swojej wiary, poglądów, nie wychodzić na ulicę 11 listopada, bo można zostać napadniętym przez tęczowe bojówki albo policję. Lepiej nie patrzeć na wielki portret Lenina ustawiony w centrum miasta, udawać że nie dostrzega się pomników wdzięcznośći dla sowieckich zbrodniarzy, blużnierczych afiszy przed wejściami do teatrów. Nie robić nic co by mogło mieć pozór nienawiści. I można żyć całkiem znośnie.
Tylko czy wtedy to jeszcze jest życie? Jeżeli kiedyś ludzie nienawidzili to dlatego, że żyli. Nie można przecież kochać nie mając wyboru. Dziś jesteśmy coraz bardziej martwi, a obojętność przedstawia się nam jako miłość i heroizm.

"Mowa nienawiści" musiała zniknąć nawet ze starych filmów. Z iście Orwellowskim zacięciem ocenzurowano w jakimś  obrazie z czasów wojny postać brytyjskiego lotnika, który woła na swojego czarnego labradora "nigger".
Każdego dnia coraz to nowe słowo staje się podejrzane. Jest to chyba objaw schizofrenii epoki, która im bardziej jest bezsilna i nieudolna w obliczu realnych problemów, tym więcej skupia się na walce z nimi, ale tylko w materii języka. Powstają najdziwniejsze inicjatywy. Amerykański Kongres zupełnie na poważnie bierze pod lupę słowo "lunatic". W terminologii medycznej zostało ono już dawno wyparte przez określenie "choroba psychiczna", ale nadal widnieje w stanowych kodeksach. Podobno to socjalizm jest ustrojem, który bohatersko zmaga się z problemami nie znanymi nigdzie indziej. Autor pomysłu popłynął z prądem i zasugerował, że pacjenci szpitali psychiatrycznych mogą czuć się takim słowem urażeni, a w ogóle to jest ono staroświeckie, nieaktualne i pochodzi z czasów, kiedy ludziom tym okazywano mniejszą wrażliwość. Oczywiście wystarczy poczytać Davida Cooperfielda Dickensa, by się przekonać, że "wariatów", rzeczywiście traktowano inaczej: w większości wypadków nie potrzeba nawet było ich leczyć, ani izolować, bo byli w pełni akceptowani przez swoje lokalne społeczności, a i uznawani jako jej wartościowi członkowie. No, ale wtedy żyły jeszcze chrześcijańskie przesądy. Zinstytucjonalizowane dręczenie jakichkolwiek mniejszości to całkiem świeży wynalazek. Dziś wystarczy nie dość szeroki uśmiech na twarzy dziecka, aby nafaszerować je prochami.

Można snuć domysły, że już się gdzieś eksperymentuje z tabletką na "mowę nienawiści". Po jej zażyciu każdy będzie używał tylko poprawnego języka. I kiedy słyszy się, że powstają skanery myśli, które mają za zadanie identyfikację terrorystów i każdego, kto jest w jakikolwiek sposób podejrzany, to trzeba przyznać, że aż strach nienawidzić.

I w takich chwilach widzę, jaką to ma wartość, że Bóg dopuszcza na nas pokusy, że pozwala nam myśleć, choćby były to myśli najgłupsze i najpodlejsze, że pozwala nawet na mowę nienawiści wobec siebie ze strony tych, którzy tyle mówią nam o miłości, że nie tropi naszych myślozbrodni, nie pilnuje czy się uśmiechamy na siłę, dopuszcza nawet upadek, ale pozwala człowiekowi wycofać się z każdego głupstwa, żałować, naprawić. Ludzie nie są tak wspaniałomyślni. Tolerantyści nie pozwolą nawet pomyśleć, nawet wyszeptać, choćby zapytać, zwątpić...
'Siostro, bracie, dobra duszo, tak się nie należy, to grzech!
'Grzech? Przecież to jest mowa nienawiści. Sąd! Gdzie jest sąd?
'To prawda, że narodowi żydowskiemu stała się wielka krzywda, ale obiektywizm historyczny każe pochylić się też nad      licznymi świadectwami gwałtów i nadużyć, jakich dopuszczali się Żydzi.
'Co? Antysemityzm!
'Wszyscy ludzie są tacy sami, bez względu na rasę, ale to jednak cywilizacja białego człowieka stworzyła tak wspaniałe rzeczy i panowała nad światem. Dzisiaj ona sama jest zagrożona.
'Cywilizacja białego człowieka? Europocentryzm! Rasizm!

Możnaby tak w nieskończoność. Czy jednak prawo to działa w obie strony?
Telewizja Fox pokazała rozmowę z pewnym murzyńskim działaczem, który przed kamerami zaciekle bronił słów swojego kolegi, że powinno się dokonać holocaustu białych. Czy można sobie nawet wyobrazić członka Ku Klux Klanu jak mówi na wizji takie rzeczy o społecznosci murzyńskiej?
Jedna z prywatnych stacji w Izraelu specjalizuje się w nadawaniu programów antychrześcijańskich; najłagodniejsze sceny to te kierowane do dzieci(!), gdzie kuso odziana prezenterka przybija młotkiem pluszowego misia o imieniu
Jeszua do drewnianego krzyża.
W Londynie, w dniu papieskiej pielgrzymki, zorganizowała się na Piccadily kolorowa manifestacja "tolerancji" i "równości", której uczestnicy przebrani za zakonnice i księży wznosili antykatolickie hasła i dawali upust swojej nienawiści do następcy Piotra. Obecny tam dziennikarz Daily Thelegraph stwierdził, że w życiu nie widział czegoś tak ohydnego.

Powie ktoś, że to margines. Oczywiście. Ale czy kto kiedykolwiek widział tych mitycznych ludzi, którzy biją Żydów i Murzynów? To dopiero musi być margines. I gdzie można zobaczyć owe prześladowania "mniejszości" poza wypadkami zakłócania katolickich procesji albo patriotycznych demonstracji?



Oczywiście, jak w każdej ideologii, musi istnieć nie tylko ktoś, do kogo nie odnosi się prawo przeciw nienawiści, ale kogo nawet nienawidzić trzeba, aby wydać się prawomyślnym. Zauważył to, z właściwą sobie przenikliwością, papież Benedykt XVI, pisząc w liscie do biskupów po zdjęciu ekskomuniki z członków Bractwa św. Piusa X:
"Czasami wydaje się, że w naszym społeczeństwie musi istnieć przynajmniej jedna grupa, której wolno będzie nie okazywać tolerancji; którą można łatwo atakować i nienawidzić. A jeśli ktoś ośmieli zblizyć się do nich - w tym wypadku papież - także traci jakiekolwiek prawo do tolerancji; jego także wolno traktować z nienawiścią, bez skrupułów i zahamowań."  

 



W sąsiadującej z Chile Argentyną "peronistka" Kristina Kirchner, zaraz po tym jak wygrała wybory prezydenckie jednym z głównych priorytetów swojej kadencji uczyniła walkę o prawa "mniejszośći seksualnych". Pani prezydent, uważająca się chyba za katoliczkę, wzięła sobie do serca postulat legalizacji takich związków. Farsa wprowadzania odpowiednich ustaw zbiegła się w czasie z inną farsą - pokazowym procesem byłego argentyńskiego przywódcy, znienawidzonego przez socjalistów każdej barwy generała Videli. W ostatnim, transmitowanym w publicznej telewizji, wystąpieniu stary, trzymający się z godnością człowiek podsumował nie tylko własny proces, ale proces, któremu poddano prawdziwe wartości, a nawet nasze myślenie. Bo czyż całe to mówienie o "zbrodniach nienawiści" nie ma w nas wywołać poczucia winy i sprawić, że z ochotą, jak Winston Smith, poddamy się wyrokowi?  

" Gramsci może być zadowolony ze swoich uczniów." - powiedział Videla i miał zupełną rację. Wojna kulturowa, do której nawoływał włoski komunista została wygrana przez jego adeptów. Dlaczego tak się stało to inny temat, ale wszystkie wspomniane tu lużno zjawiska powinniśmy widzieć właśnie w tym kontekście, jako część z dawna, szeroko zakrojonego planu.

Szanowni czytelnicy zapewne znają ten kalambur z serii "Pytania do Radia Erewań": Słuchacz pyta: czy będzie wojna? Radio odpowiada: Wojny nie będzie. Będzie taka walka o pokój, że kamień na kamieniu nie zostanie.
Brońmy więc praw do nienawiści. Bo mogą nas jeszcze tak pokochać, że nie zostaną nawet popioły.  

 

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka