aneta.maria aneta.maria
838
BLOG

Jak śmierć potężna jest miłość

aneta.maria aneta.maria Kultura Obserwuj notkę 2

Oglądałam film (teraz nie powiem, jaki, bo bardzo mi zależy, żeby się nie koncentrować na kształcie biustu głównej bohaterki). W filmie była scena łóżkowa. Ładna, bo zagrano prawdziwą miłość. Zazwyczaj jestem rozczarowana scenami, gdzie każe mi się wierzyć, że narastanie pożądania jest historią miłosną. Tu było inaczej, aktorom udało się w namiętnych gestach pokazać miłość. A potem zrobiło się jeszcze bardziej prawdziwie, bo główny bohater umarł, zaraz po tym miłosnym spełnieniu. Jego ukochana została sama ze swoją miłością. Nie wiem, co zrobiła, bo tu się film skończył, jakby to, co może się dziać dalej, było już w języku obrazu nieprzekazywalne. Pomyślałam, że symbolicznie oddaje to związek miłości i śmierci.

 

Różne bywają miłości. Takie, które są tylko zmysłowym wyrazem pragnień i tęsknot, co się okazuje po jakimś czasie, i takie, które pochodzą od Boga, trwale, bo rzeczywiście łączącego ludzi. Dużo miłości kończy się cierpieniem.

Są to cierpienia zawiedzionych oczekiwań, rozwianych złudzeń, klęski własnych wyobrażeń i potrzeb nakładanych na niewyraźnie widzianego drugiego. Te nie są takie znów najgorsze, trzeba tylko unieść prawdę, że czegoś nie ma, bo i w rzeczywistości nie było. Albo że było, ale nie to, czym się być zdawało: była powiedzmy miłość braterska, od której chciało się czegoś więcej, czegoś jedynego i wyłącznego.

Zdarzają się też cierpienia zdradzonych i porzuconych prawdziwych miłości. To cierpienia większego kalibru. Bo gdy można sobie powiedzieć, że czegoś nie ma, bo nie było (uczucia tylko buzowały), to w końcu przychodzi pokój. Ale gdy tak nie można sobie powiedzieć, gdy po wielu miesiącach czy latach roztrząsania przed Bogiem, badania i poddawania w wątpliwość powiedzieć, że nie było, nie można – przed człowiekiem staje duże wyzwanie.

 

Miłość otwiera albo najgorętsze pragnienia, albo najbezbronniejsze miejsce serca. Zawiedzione najgorętsze pragnienia nie są najgorsze, jak mówiłam. Większa rzecz się dzieje w duszy, gdy do najgłębszego miejsca serca, najskrytszego i najbardziej bezbronnego przychodzi rzeczywista miłość. Gdy nagle coś w duszy się otwiera, o czym się nie wiedziało, że jest i że było zamknięte. Gdy się poznaje siebie w drugim – gdy się pierwszy raz otwierają oczy. Gdy się pierwszy raz wychodzi z siebie i chce się wejść w duszę drugiego. Jest to tak szczególne doświadczenie, że cała osoba się buntuje, by uznać je za przypadkowe, chwilowe, czasowe. Czy mógłby przychodzić Bóg – na chwilę? Dawać i odwoływać? Dotykać bezbronnego serca i robić to nie na zawsze? Nie ostatecznie? Dawać coś, czego nie ma, co istnieje jak jętka jednodniówka?

Dlatego osoby, które przeżyły zawód miłosny w miłości pochodzącej od Boga, mają sprawę z Bogiem. I jeśli jej ktoś z Nim nie rozstrzygnął, musi odejść – od siebie samego, od życia, od Boga w końcu. Bo nie można się zbliżyć do Boga, mając to najważniejsze miejsce w duszy „niezałatwione”. To może trwać latami, ale i tak przychodzi moment, że trzeba stanąć przed Bogiem ze śmiercią swojej relacji miłosnej i miłością, od której w sercu odejść nie można – i czekać na Jego odpowiedź.

To jest długi, powolny proces. Jedni wchodzą w zwątpienie wobec swojego serca, inni oskarżają miłość i zabijają ją w swoim sercu, jeszcze inni uciekają od miłości w uczuciowe miłostki unoszące się nad powierzchnią ich życia. Albo się buntują przeciw Bogu, oskarżają Go o nieczułość i oszustwo, wycofują się z życia, w złości odmawiają Bogu życia. A Bóg z tego podnosi i zaprasza. Do czego?

 

***

 

Co to jest ta miłość i dlaczego mamy sprawę z Bogiem? Dlaczego – po rozerwaniu relacji – nie możemy skorzystać z wypróbowanych psychologicznych rad, by się z miłością pożegnać? Elisabeth Kübler-Ross, amerykańska psychiatra zajmująca się umieraniem, opisuje 5 etapów radzenia sobie z utratą bliskiej osoby: zaprzeczanie, gniew, targowanie się, depresja, akceptacja. Bywa, że to nie wystarczy. Po przejściu wszystkich etapów problem nie znika. Dlaczego?

Bo wydarzenie, od bólu którego chcemy odejść, zawiera też elementy nieusuwalne, trwałe. Można dobrze pożegnać swoje marzenia i nadzieje, pragnienie bycia razem, bycia blisko, pragnienie zjednoczenia, połączenia się. Można pożegnać krzywdę, poczucie opuszczenia i zawodu, ból zdrady, można wybaczyć. Można się zgodzić na samotność, na to, że pewne miejsce w będzie w duszy puste i nikt, i nic go nie zapełni (bo prawdziwa miłość charakteryzuje się tym, że jest ontycznie związana z konkretną osobą i nikt inny nie może wejść w nieswoje miejsce).

Wszystko to można przyjąć, tylko miłości nie można wyrzucić z serca. Prawdziwa miłość jest trwała i odejść od niej nie można, gdyż trzeba by odejść od własnego serca. Dlatego ona nie potrzebuje obietnic że cię nie opuszczę aż do śmierci, bo jej natura jest taka, że nie opuszcza.

Zaryzykuję twierdzenie, że tą miłością jest sam Duch Święty – to On kocha w osobie kochającej. I gdy kocham osobę, kocham ją tak, jak ją konkretnie kocha Bóg (mam udział w Jego miłości, ucząc się tej miłości, dojrzewając do niej) i kocham miłość tej osoby do mnie, czyli miłość Boga, w której ma udział kochająca mnie osoba, konkretnie do mnie.

I kiedy rozerwie się taka relacja, wtedy powstaje pytanie do Boga: gdzie jesteś teraz, Ty, który przyszedłeś w tej konkretnej osobie, w tej szczególnej miłości? Odpowiedzi na pytanie, dlaczego relacja się rozerwała, dlaczego ktoś odszedł, zdradził, zaprzeczył, zwątpił – są banalne. Zrobił tak, bo jest człowiekiem. Słabym, poranionym. Ale zostaje pytanie do Boga.

Jest to ciężki stan, jakby serce się znajdowało na granicy cienia, ani w jednym świecie, ani w drugim. Człowiek widzi, że kocha, ale niewyraźnie widzi, kogo kocha. Bo zaczyna poznawać, że pokochał drugiego nie „samego w sobie”, ale razem z miłością tej osoby do siebie. Prawdziwa miłość jest zawsze okropnie precyzyjna, jeśli chodzi o jej przedmiot. Nie daje się przenieść ani powiększyć, pomniejszyć ani zmienić. Jeśli pokochałeś osobę z woli Boga, i ta osoba pokochała cię z woli Boga, to kochasz dokładnie tak: kochasz tę osobę kochającą cię Bożą miłością. Nie kochasz „samej” osoby, nie pragniesz „cudownego mężczyzny” czy „wspaniałej kobiety” bez Boga, który was połączył. Wiesz, że stało się to na drodze do Niego i że miłość ta dzieje się razem z Nim. Innymi słowy, nie da się zredukować miłości ontycznej do zmysłowej.

Jeśli relacja się rozrywa i ten, kto cię kochał, odchodzi od miłości, co się dzieje w twoim sercu? Uwyraźnia się w nim, że kochasz. Nie możesz jednak kierować pragnienia do osoby, która twojej miłości nie chce (przez jakiś czas można tak pragnąć, bo w nas są wymieszane rodzaje kochania, ale potem widać, że miłość kocha wolę kochanego, a więc...). Nie możesz kochać osoby, która cię nie kocha – bo pokochałeś ją razem z miłością do ciebie. To, co żywo i z poszanowaniem wolności możesz nadal kochać, to swoją miłość do kochanej osoby. Brzmi to może dziwnie, ale tak jest.

(W miłościach zmysłowych jest inaczej. Jeśli ukochany odchodzi, nadal się pragnie jego samego, bo zmysłowa miłość również jest konkretna – jako zmysłowa jednak nie pochodzi od Boga, nie daje udziału w Jego sercu kochającym ukochanego. Pragnie się zatem wyłącznie ukochanego, a że sam człowiek nie jest wiecznością, pragnie się do wyczerpania pragnienia, z natury skończonego).

Tak więc w miłości prawdziwej – opuszczonej przez jedną z osób – kocha się swoją własną miłość do tej osoby i czeka się... Kocha się swoją miłość, bo tu jedynie jest Bóg, który połączył. Oczywiście, jest Duch Święty „w ogóle”, „sam w sobie”, „transcendentny” itd., ale jeśli to On pojawił się w konkretnym miejscu twojego życia, to nie masz władzy przenieść Go w rejony „bardziej ogólne” ani w inne relacje, choć jest On i w innych relacjach. Z Jego woli On w tym właśnie miejscu jest. Nie możesz wyrzucać wydarzeń ze swojego życia, jak ci się podoba.

Znów pojawia się pytanie, o co Mu chodzi? Po co wzbudził miłość, która najwyraźniej za trudna była do utrzymania? I co się z nią stało, czy ona ma jeszcze sens, istniejąc w tak „okrojonej” postaci? I kim jest Bóg, który ją dał?

 

Ktoś mi opowiadał kiedyś o tym, że w spotkaniu miłosnym jest Bóg, a nie tylko kochający się ludzie. (To akurat wiemy, z tym właśnie Bogiem mamy kłopot!). Że czasem tak jest, że kochający prowadzeni są jedną drogą, która się może – z woli Boga (lub nie Jego) – rozdzielić. I że nie następuje wtedy kres miłości. (Ach, to właśnie sedno problemu!). Dalej  mówił, że to, co wydaje się dzielić, wiąże w głębszy sposób. Że jednoczymy się i z kochaną osobą, i z Bogiem, który dał tę miłość. W tym rozdzieleniu przyjmujemy osobę kochaną taką, jaka jest, i to, co ją prowadzi, siebie, jacy jesteśmy, i to, co nas prowadzi.

Jest to swego rodzaju głęboki, pokorny pokłon wobec całej bolesnej sytuacji. Bo cierpimy i jesteśmy niespokojni, gdy oceniamy spotkanie i rozstanie, pojawienie się Boga i Jego „zniknięcie” jako bezsensowne, jakby coś Mu się wymknęło spod kontroli. A gdy kłaniamy się do ziemi całej tej historii, przyjmując ją z jej utraconym szczęściem i bólem, oddajemy się w najintymniejszym miejscu serca Bogu. Zgadzamy się na tę śmierć, która do nas przyszła. To można zrobić tylko w Bogu, nie wycofując się z życia, nie gorzkniejąc, nie wpadając w apatię czy depresję. To miejsce jest żywe, choć ciemne.

 

Miłość nie jest po to, żeby być zakochanym. Miłość nie jest po to, żeby czuć motylki w brzuchu, podwyższony poziom endorfin, żeby „kogoś posiadać”, żeby się spełnić – chociaż wszystkie te rzeczy towarzyszą miłości i bardzo ich pragniemy. Miłość jest po to, żeby rozpoznając siebie samego, stać się podobnym do Boga. Kochać jak On – bez względu na odmowę, ale nie narzucając się, bez względu na zdradę. Przecież On nas kocha właśnie tak, odwróconych od Niego, zdradzających, zimnych i obojętnych, wiarołomnych. I nie znajdziemy pokoju, dopóki nie będziemy kochać jak On. Dlatego czasem wprowadza nas w Swoją miłość do kochanej przez nas osoby. I On nie odchodzi, choćby się nie wiadomo co działo. Poznajemy to po tym, że i my nie możemy odejść z serca.

 

I komu się zdarzyło tak pokochać i nie zgodził się na wszystkie konsekwencje, z Bogiem się nie będzie blisko przyjaźnił. Bo jak się mogą blisko przyjaźnić osoby, które mają tak różne postawy wobec miłości, wobec najważniejszych spraw w życiu? Jak można chcieć być blisko Boga, który tak „nieludzko” kocha i chce nas do Siebie upodobnić (a my wolelibyśmy Jego do siebie)?

 

                                              (Ach, film...  film to Jak w niebie Kaya Pollaka)

aneta.maria
O mnie aneta.maria

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura