Antoni Dudek Antoni Dudek
129
BLOG

Partyjna ruletka

Antoni Dudek Antoni Dudek Polityka Obserwuj notkę 37

Jesienią tego roku minie pięć lat od chwili gdy polską polityką zawładnęły dwie partie. Dominacja PO i PiS są dziś tak duże, że coraz częściej słychać narzekania na rzekome zabetonowanie polskiej sceny politycznej. W rzeczywistości mamy jednak do czynienia z procesem, którzy politolodzy nazywają konsolidacją systemu partyjnego. Był on już udziałem wielu starszych niż polska demokracji i sprowadzał się do stopniowego zmniejszania się liczby liczących ugrupowań, czemu towarzyszyło coraz silniejsze przywiązanie wyborców do poszczególnych partyjnych szyldów.

            Wszystkim, którym oferta polityczna złożona z czterech partii obecnych aktualnie w Sejmie wydaje się zbyt uboga, warto przypomnieć niemowlęcy okres naszej demokracji, gdy po pierwszych wolnych wyborach z 1991 r. do parlamentu trafili przedstawiciele ponad dwudziestu ugrupowań, z których najsilniejsze (Unia Demokratyczne) dysponowało zaledwie 62 posłami. Wyłonienie większościowego rządu w tym Sejmie graniczyło z cudem i udało się tylko raz, w 1992 r., po obaleniu rządu Jana Olszewskiego. To wtedy, na fali antylustracyjnych emocji, zbudowano koalicję siedmiu partii, które poparły Hannę Suchocką w roli premiera. Jednak głosy posłów tej szczęśliwej siódemki nie wystarczały i rząd powstał tylko dzięki wsparciu klubu NSZZ „Solidarność”, który  nie był jednak uczestnikiem koalicji. Gdy go po niespełna roku zabrakło, rząd Suchockiej otrzymał wotum nieufności, zresztą na wniosek swojego akuszera z „Solidarności”.
 
            Z udzielonej wówczas lekcji politycy wyciągnęli wniosek i przy kolejnych wyborach (z 1993 r.) obowiązywał już pięcioprocentowy próg wyborczy. Od tej chwili do polskiego Sejmu nie wchodziło już więcej niż sześć ugrupowań. Jednak ich nazwy zmieniały się na tyle szybko, że do chwili obecnej dotrwały jedynie SLD i PSL. Sądząc jednak po utrzymujących się niskich notowania obu tych partii, im również grozi proces eliminacji z parlamentu przy okazji najbliższych, bądź też kolejnych wyborów.
 
            W 2001 r. wprowadzono system szczodrego finansowania partii z budżetu, który w następnych latach wzmocnił głównych graczy na scenie politycznej. Jak jednak pokazał przykład SLD - do 2005 r. głównego konsumenta budżetowych subwencji – nawet duża gotówka z kasy państwa nie dawała gwarancji trwałej dominacji na scenie politycznej. Seria skandali od afery Rywina poczynając, skutecznie pogrążyła SLD w oczach Polaków na długie lata. Nie pomogło nawet wymiana lidera i postawienie na polityków młodszych o trzydzieści lat od ojców-założycieli Sojuszu. Nie inaczej jest i obecnie. Krytycy aktualnej dominacji PO i PiS przekonują, że grozi nam utrwalenie tego stanu na długie lata. Taka sytuacja ma rzeczywiście miejsce w wielu krajach, skądinąd w większości bogatszych od Polski. Chociażby w sąsiednich Niemczech, gdzie od kilkudziesięciu lat chadecy wymieniają się z socjaldemokratami, w roli głównej siły rządzącej, a zdarza się im nawet (jak w poprzednim gabinecie Angeli Merkel) tworzyć koalicję.
 
            Nie wydaje się jednak, by ten scenariusz miał się zrealizować w Polsce. Po pierwsze dlatego, że wbrew pozorom obu partii nie dzielą tak wyraźne różnice jak chociażby wspomniane SPD i CDU w Niemczech, a na dłuższą metę Polacy nie obejdą się bez znaczącego ugrupowania odwołującego się do wartości lewicowych nie tylko w wymiarze społeczno-gospodarczym (co dziś skutecznie czyni PiS marginalizując SLD), ale i światopoglądowym. Po drugie, ani PO, ani też PiS, nie przeszły dotąd operacji wymiany lidera, co dla każdej partii jest najtrudniejszym testem spójności wewnętrznej. Dopiero jeśli Platforma przetrwa odejście Tuska, a PiS Jarosława Kaczyńskiego, będzie można powiedzieć, że mamy do czynienia z trwałymi bytami politycznymi. Po trzecie, PO i PiS zrezygnowały, jak dotąd, z takiej zmiany ordynacji wyborczej, która – poprzez system większościowy – utrwaliłaby ich dominację. I wreszcie, co wydaje się najważniejsze, stale rośnie liczba wyborców, którzy rozczarowali się zarówno do Donalda Tuska, jak i Jarosława Kaczyńskiego, a już wcześniej do SLD i PSL. Dlatego pozostaje tylko kwestią czasu, kto i kiedy (już w 2011, czy dopiero w 2015) zdobędzie ich zaufanie i po raz kolejny ostro zakręci partyjną ruletką. Może to być zarówno zwycięzca tegorocznych wyborów prezydenckich (zwłaszcza gdyby miał nim zostać Radek Sikorski), jak i zamożny biznesmen, który uzna, że warto posiadane środki zainwestować w nową formację polityczną.
„Fakt” z 18.03.2010

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka