Stoje przed domem Gabriela Garcia Marquez w Cartagena de Indias i popijam kawe z plastykowego kubeczka. Zapada powoli zmrok i na ulicach miasta świecą się już od jakiegoś czasu elektryczne latarnie.

Nie czuje się upału odchodzącego dnia, ponieważ od strony morza znajdującego sie jak na wyciągnięcie dłoni, zaraz po drugiej stronie ulicy, ponad obronnymi murami dumy kolumbijskiego wybrzeża, poprzez otwarte szeroko bramy i puste oka strzelniczych otworów, wdziera się triumfalnie do miasta, nie napotykając żadnego oporu, orzezwiająca, wieczorna bryza.
Patrze w ciemne okna rezydencji sławnego pisarza i rozsiadam się wygodnie na niezagrożonych przez piratów i korsarzy murach miasta. Czuje zmęczenie przeżytego intensywnie tygodnia. Poza mną Bogota wraz z Ciudad Bolivar, Guatavita czyli mityczne El Dorado, Guaduas - miasteczko skąd pochodzi bohaterka walki o niepodległość Kolumbii - Policarpa Salvarrieta i całe dzisiejsze pół dnia w pełnym słońcu w Castillo San Felipe de Barajas.
Bliskość domu niedawno zmarłego pisarza i "zaistniałe okoliczności przyrody" sprawiają ze ogarnia mnie nostalgiczny nastrój. Gdzieś w głowie kołaczą słowa z La despedida z filmu " Miłość w czasach cholery" i chyba sobie nawet ciuchutko nucę w myślach:
No hay mas vida, no hay
No hay mas vida, no hay
No hay mas lluvia, no hay
No hay mas brisa, no hay
No hay mas risa, no hay
No hay mas llanto, no hay
No hay mas miedo, no hay
No hay mas canto, no hay
Llévame donde estés, llévame
Llévame donde estés, llévame
Cuando alguien se va, él que se queda
sufre más...
Obok mnie przystaje zmęczony handlem i pchaniem przez cały dzień wypełnionego lodami kolorowego wózka - czarnoskórzy sprzedawca zimnych słodkości.

- To naprawde jest dom Gabriela Marqueza? - wiem jaka będzie odpowiedz, ale mimo to pytam odpoczywającego obok mnie handlarza - Już tu nie mieszka, Gabo umarl kilka dni temu - odpowiada uprzejmie, a mnie przychodzi do głowy myśl, aby spytać go jeszcze, czy widział kiedykolwiek Marqueza w czasach, kiedy ten żył i przebywał w mieście. Nie odpowiada od razu, bo akurat uliczką pomiędzy murami a pierwszą linią domów, mkną wypełnione turystami, z grającą głośno muzyką, jedna za drugą, kartageńskie chivas rumberas.
- O tak, widziałem go wiele razy - słysze w odpowiedzi chwile po tym jak muzyka z chivy przestaje zagłuszać myśli własne - Często widać go było jak przesiadywał w oknie swojego domu. Tym tutaj, drugim z prawej - wskazuje palcem - Patrzył wtedy przed siebie i palił papierosy. Jednego po drugim...ostatni raz, dwa, trzy lata temu...

- ...widziałem go też wiele razy na spacerze, jak jechał w wózku pchanym przez ochronę, rozgladając sie dookoła i odpowiadającego na pozdrowienia mijających go ludzi - dodaje.

Szybko sobie robie matematykę na paluszkach i wychodzi mi że Marquez palił jeszcze w wieku 85 lat. - Wychodziłoby z tego liczenia że palenie nie wszystkim szkodzi - kusi kłębiastym szeptem, siedzący pewnie gdzieś za uszami, rozkoszny, siwo-błękitny, demon nikotyny.

- I tyle są warte bogactwa tego świata. Któregoś dnia i tak będzie trzeba kiedyś odejść i zostawic wszystko za sobą - włacza sie do rozmowy siedzący obok mnie, ogolony do gołej skóry na spalonej przez słońce brązowej glacy, schludnie ubrany męższczyzna w średnim wieku.
- Tak, dawno nikt nie widział pogrzebu z przeprowadzką i z tragarzami mebli - podchwycił zmęczony dniem pracy lodziarz - nikt, niczego za sobą tam nie zabierze.
Zadumałem się myśląć o pędzącym bezlitosnie szybko czasie i nad jednakim dla nas wszystkich końcem drogi. Bez znaczenia czy jest się bogatym, biednym, mądrym i nieistotne też, czy beznadziejnie, czy też z nadzieją, głupim. Jak mówił Gabo - " Możesz być spokojny. Bóg będzie czekał na ciebie przy bramie".
Siedzący koło mnie Kolumbijczycy pewnie czytali w moich myślach, bo zaraz słysze głos łysego:
- Gabo musial byc szczęśliwym człowiekiem. Mówił o sobie że nie jest bogaty, tylko że jest biednym człowiekiem z pieniędzmi. Cholerne pieniądze...szczęścia nie dają, ale nie da się bez nich żyć - konkluduje, tak jak robią to ludzie na całym świecie, gdy temat zejdzie na pieniądze.
- Bogaci też mają swoje problemy - trafnie zauważa sprzedawca lodów - Wczoraj taki jeden zaczął się ze mną kłócić o cene lodów. Ja się go pytam po co ty sie kłócisz akurat ze mną? - Ja tylko sprzedaje tutaj lody i cen sobie nie wymyślam - kontynuuje opowieść - ty za to jesteś na wakacjach i nie powinieneś się kłócić o kilka pesos, tylko powinieneś odpoczywac i cieszyć sie tym co w życiu istotne.
Ostatni łyk kawy. Wiatr szarpie za koszulke jakby napominał że pora już wracać do rzeczywistości. Jest ciemno i życie toczy się nadal. Nie ma potrzeby tracić czas przejmując sie rzeczami na które nie ma się wpływu. Trzeba iść. Każdy w swoją stronę.
"Odkryłem ku swojemu zadowoleniu, że to życie, nie śmierć, nie ma żadnych limitów" -- Miłość w czasach cholery
Inne tematy w dziale Rozmaitości