Jak wszyscy dobrze pamiętamy kultowa powieść Tadeusza Dołęgi-Mostowicza "Kariera Nikodema Dyzmy" kończy się sceną, w której dochodzi do częściowej demaskacji postaci głównego bohatera, który dziwnymi zbiegami okoliczności, ale też własną bezczelnością i wrodzoną umiejętnością zjednywania sobie podobnych sobie figur oraz lawirowania w towarzystwie przy jednoczesnym braku jakichkolwiek pozytywnych i wartościowych cech zyskuje grono, powiedzmy, przyjaciół wśród postaci z najwyższych sfer społeczno-politycznych, którzy - dostrzegając również w tym własny interes - windują go na sam szczyt.
Bohaterowi powieści udaje się niemal do samego końca maskować swój brak wykształcenia i choćby elementarnej wiedzy o funckjonowaniu państwa nadrabiając wspomnianą bezczelnością i, paradoksalnie, dzięki swoim podwórkowym manierom z niższych sfer interpretowanym przez pozostałych na ogół jako wyraz szczerości i otwartości, zyskując ich sympatię.
Jedynym zaś, którego nie udaje mu się nabrać jest... uznawany za wariata, zapewne nieco niezrównoważony, hrabia Żorż Ponimirski, brat Niny, egzaltowanej i pustej damy, którą Nikodem upatrzył sobie na partnerkę i żonę, bo o jakimś wyższym, prawdziwym uczuciu z jego strony, tak jak i zresztą z jej, nie można tu mówić. Kogoś takiego po prostu na to nie stać, co nie raz już udowodnił chociażby tym jak postąpił ze swoją znajomą z "tamtego życia", dziewczyną z podwórka, Mańką Barcik, której zawrócił w głowie, aby następnie okrutnie ją porzucić.
W ostatniej scenie powieści Nikodem dostaje propozycję objęcia sterów rządu, czyli zostania premierem. Żorż, brat Niny, wściekły na niego za to, że ożenił się z jego siostrą, ogłasza przed całym towarzystwem, że to oszust, cham i zwykłe zero, które oni chcą wywindować na najwyższe stanowisko w państwie. Konsternacja jednak trwa krótko, wszak Żorż to człowiek niespełna rozumu i nie należy traktować jego słów na poważnie.
Na tym powieść się kończy. Nie wiadomo więc jaki ostatecznie skutek przyniosła ta demaskacja. Możliwe, że żadnego, bo pełna demaskacja zaszkodziłaby również tym, którzy wywindowali to zero na sam szczyt. Zresztą, dzięki nabytej wiedzy byłoby im łatwiej nim sterować.
Z Karolem Nawrockim udzielającym fikcyjnego wywiadu jako Tadeusz Batyr, rzekomy gangster, amatorskim bokserem (nie jest to raczej cecha godna szczególnego podziwu i czyniąca kogoś godnym najwyższych stanowisk w państwie) mającym liczne kontakty z tzw. półświatkiem, z którego można powiedzieć sam częściowo się wywodzi, ujawniającym co rusz brak elementarnej wiedzy o funkcjonowaniu państwa i obycia w dyplomacji, a także - co tu dużo mówić - prostackie maniery, przysłowiową słomę wystającą mu co rusz z butów - zdaje się być podobnie.
Czy społeczeństwo nabierze się jednak na tego pisowskiego Dyzmę i osadzi go w Pałacu Prezydenckim... z braku laku mogłoby to zrobić. Na szczęście ma między czym wybierać i jego malejące z każdym sondażem poparcie o tym świadczy. Gdyby nie to, że został wystawiony przez PiS i nie stał za nim Jarosław Kaczyński (choć i on zdaje się robić to już tylko z konieczności, gdyż sam widzi co to za postać) - pies z kulawą nogą by na kogoś takiego nie zagłosował. Jest to człowiek z nikąd, z podwórka, bez żadnych osiągnięć politycznych i naukowych, którego uczyniono prezesem IPNu za rządów PiS z zupełnie innych względów, tak samo zresztą jak i teraz uczyniono go swoim kandydatem na prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej.
Czasami nie rozumiem dlaczego wybory prez. nie kończą się na pierwszej turze bez względu na to czy zwycięski kandydat osiągnął pułap 50 proc. czy nie. W przeciwnym razie ktoś taki jak Karol Nawrocki byłby bez szans, a tak dzięki powtórnemu głosowaniu w drugiej turze tylko na dwoje kandydatów, którzy dostali najwięcej głosów, de facto zmusza się wyborców do przerzucania swojego głosu na kogoś na kogo nie chcieli wcześniej głosować i nie głosowali. Tylko jeszcze dzięki temu Karol Nawrocki (Tadeusz Batyr) ma jeszcze jakieś szanse.
Z tłumem jest iść łatwo i przyjemnie. Przynajmniej dopóki nie zacznie się spadać razem z nim w przepaść. Nie sztuką jest potwierdzać tłum w jego przekonaniach. Sztuką jest tłum zawrócić z niewłaściwej ścieżki. Dlatego populiści zawsze będą mieli łatwiej, a my przez nich kłopoty. Demokracja nie przetrwa jeśli nie nauczymy się przeciwstawiać pupulizmowi, który zawsze stawia proste diagnozy i ma na wszystko szybkie rozwiązania, bo takie najłatwiej przemawiają do tłumu, który ma naturalne tendencje do płytkich definicji, po które sięgają populiści, żeby zdobyć władzę. Dopóki nie zrozumiemy, że pewnych decyzji nie można podejmować poprzez głosowanie czy też kierując się sondażami.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka