Maria Zglinicka mieszkanka domu Krucza 12 - ciąg dalszy relacji
Nad miastem pojawiają się sowieckie samoloty, bombardowanie ustaje. Ostrzał z "krów" trwa nadal.
W naszym domu zmarło małe dziecko lokatorów z prawej oficyny. Zostało pochowane w ogródku po środku podwórka, koło kapliczki.
Jedna z naszych sąsiadek, pani Paczyńska, urodziła synka. Dziecina kwili, matka rozpacza, bo nie ma pokarmu. Pan Zbyszewski przynosi mleko w proszku ze swego składu aptecznego - to wystarcza, żeby uratować życie maleństwu.
Ciągle trwają walki o Politechnikę. Iluż tam powstańców musiało zginąć przez tyle dni...
Armia Czerwona jest już blisko Pragi. Może nam przyjdzie z pomocą? Może sytuacja się zmieni?
Od pięciu dni Krysieńka nie odwiedziła nas, ani nie przysłała żadnej wiadomości... Janusz wpada i dopytuje o nią, a my nic nie wiemy. Wszyscy bardzo się niepokoimy.
Nareszcie przybiegła Krysieńka. Brudna, niewyspana, wyczerpana kompletnie. Nie mogła nas odwiedzić, bo przez cały czas - w dzień i w nocy - pełniła dyżur przy chorych. Dwie jej koleżanki zostały ranne trzynastego września, w plutonie brakuje sanitariuszek. Ochotniczki już się nie zgłaszają tak, jak na początku powstania... Rannych jest bardzo dużo, bo Niemcy nacierają zajadle, chcąc za wszelką cenę zerwać połączenie Śródmieścia z Czerniakowem. Dałam Krysi coś do zjedzenia; jadła łapczywie, bo jest wygłodzona, w oddziale dostają tylko kawę zbożową i zupę z gotowanego jęczmienia.
Przypominam sobie, jak w poprzedniej wojnie ja, jako 20-letnia dziewczyna, zgłosiłam się ochotniczo do wojska. Prowadziłam kantynę dla oficerów lotnictwa. Zaraziłam się czerwonką. Chorowałam ciężko; wprawdzie wyzdrowiałam, ale od tego czasu miałam słaby przewód pokarmowy i musiałam zachowywać dietę, co mi bardzo ubrzydzało życie. Czym przypłaci moja córka swój udział w powstaniu? Oby ta cena nie była znacznie wyższa...
Przyszedł do nas doktór Karwowski, ojciec Marysi, przyjaciółki Krysieńki. Pytał, czy Krysieńka nie ma jakichś wiadomości od Marysi. Coś tam mówiłam, uspokajałam, nie patrząc mu w oczy... Przecież Marysia jest na Czerniakowie, a batalion Krysi nie zdołał utrzymać połączenia z Czerniakowem. Czerniaków jest już odcięty... Żadne wieści stamtąd nie dochodzą, można się spodziewać najgorszego. Tego mu przecież nie powiem! Pytam go o żonę, jest chora, leży sama w piwnicy, denerwuje się i płacze. Na początku okupacji straciła młodszą córkę, Ninkę, która zmarła na gruźlicę, a teraz niepokoi się o ukochaną, nieobecną Myszkę. Pan Karwowski był u nas krótko, spieszył się do swoich chorych; jest ich coraz więcej i coraz trudniej nieść im pomoc.
25 września przyszedł Janusz - zakrwawiony, kontuzjowany. Ledwie się dowlókł z ulicy Nowogrodzkiej. Jego mama, na szczęście, nie zobaczyła go w takim stanie, bo była w piwnicy. Nie zawiadamiałam jej, żeby się nie przeraziła. Sprowadziłam Janusza do szpitala mieszczącego się bezpośrednio pod naszym mieszkaniem. Byłam świadkiem wydobwania przez lekarza kilku odłamków granatu z ręki i z pleców. Lekarz robił to bez znieczulenia, Janusz dzielnie znosił ból. Największego odłamka, umiejscowionego bardzo blisko kręgosłupa, lekarz nie ruszał. Zrobił opatrunek.. Janusz powiedział, że nie słyszy na jedno ucho. Lekarz stwierdził, że nie jest laryngologiem i tym się nie będzie zajmował. Chciał skierować rannego do łóżka w sąsiednim pokoju, ale ja zaproponowałam, że wezmę zięcia do siebie do mieszkania i będziemy go przyprowadzać na opatrunki. Lekarz chętnie na to przystał, bo szpital był przepełniony. Ułożyłam Janusza w służbowym pokoiku, gdzie było najbezpieczniej, bo nie było okna wychodzącego na zewnątrz, tylko małe okienko na klatkę schodową. Dopiero wtedy zeszłam do piwnicy do pani Bronisławy i przyprowadziłam ją do Janusza. Pana Franciszka i Jasieńka nie było - poszli po wodę.
Któraś z łączniczek, przychodzących do naszego oficera, zaofiarowała się, że zawiadomi Krysię. Krysia przybiegła przerażona. Przy Januszu robiła dobrą minę i bagatelizowała sprawę, ale do mnie na uboczu powiedziała:
- Mamuniu, jemu z pewnością pękł bębenek na skutek wybuchu granatu. Będzie głuchy na jedno ucho...
Na wiadomość o kontuzjowaniu Janusza najsilniej zareagował mój mąż; zaczął krzyczeć na kwaterującego u nas oficera:
- Związaliście przysięgą dzieci bez zgody rodziców i teraz te dzieci giną!
Myślałam, że oficer ostro zareaguje, tymczasem powiedział:
- Rozumiem pana, panie Zglinicki. Pan jest zmartwiony i zdenerwowany. Mnie też jest przykro, że pański zięć jest ranny.
Doszły do nas wieści, że Czerniaków padł mimo pomocy udzielonej powstańcom przez wojsko polskie przybyłe z drugiego brzegu Wisły. A więc nie ma już na co liczyć. Ostatnia nadzieja stracona. Co się stało z powstańcami? z Marysią, z bratem p. Smogorzewskiego?
Jesteśmy nadal pod ostrzałem artylerii i moździerzy, ale pociski padają trochę dalej, nie na Kruczą. Zagrożone są natomiast szpitale na Mokotowskiej. Bombardowań już nie ma dzięki sowieckim samolotom, których niemieccy lotnicy wyraźnie unikają.
W nocy z 29 na 30 września następuje nasilenie ostrzału, siedzimy w piwnicy. Strzelają do nas z ciężkich moździerzy. Nauczyłam się rozróżniać "krowy" od "moździerzy". Smutna to wiedza...
Słyszymy o rokowaniach z Niemcami prowadzonych przez dowództwo powstania. Czy to plotki, czy też zbliża się koniec walki?
Lubię ludzi - wierzących, ateistów, prawicę, lewicę i centrum, Niemców, Rosjan i Żydów.Nie lubię, gdy ludzie gardzą ludźmi. Marzy mi się tygodnik "Polityka inaczej".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości