Beret w akcji Beret w akcji
407
BLOG

Wspomnienia z Powstania Warszawskiego - Część 5

Beret w akcji Beret w akcji Rozmaitości Obserwuj notkę 4

Hanna Latałło Gudowska ps. „Sarna” batalion „Ruczaj” kompania „Tadeusz”

Atak na gmach Poselstwa Czechosłowackiego

Pierwszy sierpnia, piękny słoneczny dzień. Siedzimy wszystkie na naszym punkcie przy ul. Natolińskiej 4. Wszystkie to znaczy: dr „Henryka”, Komendantka „Halszka”, drobniutka, skromna osiemnastoletnia „Oleńka”, dwudziestoletnia „Grażyna”, osiemnastoletnia o orientalnej urodzie „Magda”, no i ja – najmłodsza, wysoka, szczupła, siedemnastoletnia dziewczyna.

Mijają godziny.

To oczekiwanie jest okropne. Stan ostrego pogotowia został odwołany, wolno nam było nawet nocować we własnych domach, a teraz znowu siedzimy tu i czekamy na wiadomości... Jest jakoś dziwnie cicho, nawet sennie. Przestałyśmy już gadać ze sobą, zwierzać się. Nic nie nucimy, każda pogrążona we własnych myślach.

Zza okien widać drzewa i padające promyki słońca. Rozglądam się po naszym wspaniale urządzonym punkcie. Jest to pięciopokojowy lokal na parterze z oddzielnym wejściem z bramy (kiedyś mieściła się tu Przychodnia Przeciwgruźlicza). Dwa pokoje mają okna od ulicy, są prawie puste, reszta od podwórka.

Podwórko, takie sobie podwórko z warszawskiej, zamożnej, czteropiętrowej kamienicy, z klombem pośrodku i kapliczką.

W dużym, środkowym pokoju stoją przygotowane łóżka, zapasowe umieszczono w jednym z dalszych pokoi. W pokoju od podwórka jest urządzony gabinet zabiegowy z dużym zapasem leków i narzędzi chirurgicznych. Innych mebli tu prawie nie ma, trochę krzeseł, jakieś ławy. Widać, że tu nikt nie mieszka. Jest jeszcze długi korytarz i kuchnia, w której stale w olbrzymich kotłach grzejemy wodę.

Wannę i stojące w łazience kubły też napełniłyśmy wodą. No i najważniejsze – w pierwszym pokoju od podwórka – kilka par noszy. Poprzedni punkt mieścił się przy ul. Mokotowskiej, od paru dni przenosiłyśmy jednak wszystko na Natolińską. Myślę, że przydzielenie nam tego wspaniałego punktu na Natolińskiej jest z pewnością dużą zasługą naszej dr „Henryki”, lub może dr „Joanny”.

Dr „Joanna”. Moja znajomość z nią datuje się od lipca 1943 r. Poprzez brata mojego, od dawna zaangażowanego w konspiracji, trafiłam właśnie do dr „Joanny” na ul. Wilczą, która od razu na wstępie potraktowała mnie bardzo surowo, zapowiadając, na jakie niebezpieczeństwa będę narażona, przestrzegała o obowiązku dotrzymania tajemnicy wojskowej i o dyscyplinie. Musiałam stać przed nią na baczność i wtedy wydawało mi się, że jestem już bardzo dorosła. Wkrótce zostałam przeszkolona, potem skierowano mnie na Mokotowską, później trafiłam do dr „Henryki”, gdzie poznałam „Grażynę”, „Magdę” i inne dziewczęta.

Przyglądam im się teraz. Mają bardzo miłe, młode, ładne buzie, ale za to spojrzenia poważne, skupione, lecz pełne ufności, wiary w lepsze jutro.

...Jakie będzie to jutro?

Z zamyślenia wyrywa mnie głos naszej pani doktor, która zaniepokojona brakiem wiadomości, wysyła mnie do dr „Joanny” na Wilczą.

Dochodzi godzina czwarta. Skręcając z Natolińskiej w Koszykową zauważyłam wzmożony ruch na ulicy. Młodzi chłopcy i dziewczęta spieszą się gdzieś, niosą duże paczki, przejeżdża jakaś wypchana pakami ryksza, prowadzona przez młodego chłopaka w wysokich butach. Tu znowu jakiś naładowany kosztownymi meblami samochód, zapewne unoszący jeszcze jedną uciekającą w popłochu niemiecką rodzinę z jej łupami. Czuje się nastrój ogólnego podniecenia.

Dr „Joannę” spotykam przed domem, układa paczki na rykszy.

- Już wiecie – mówi – o piątej powstanie, przecież wysłano do was łącznika – dodaje, widząc moją osłupiałą minę. –Wasz punkt jest przeznaczony dla plutonów atakujących kompanię SA, skoszarowaną w gmachu byłego Poselstwa Czechosłowackiego przy Koszykowej 18.

Patrzę na dr „Joannę”, patrzę i nie mogę słowa wykrztusić. Biegnę za nią jeszcze na I piętro do jej mieszkania, widzę jak szybko zbiera jakieś narzędzia lekarskie do dużej torby – ogarnia wzrokiem swój pokój, zabiera fotografię synka i zamyka dokładnie, bardzo dokładnie, drzwi na klucz.

Czy przypuszczał jej mały synek, że już nigdy nie ujrzy swojej mamy... Czy mogłam przewidzieć ja, że jest to nasze ostatnie spotkanie... Dr „Joanna” poległa 3 sierpnia w Śródmieściu.

Na schodach mówimy sobie krótkie „do zobaczenia” i jeszcze: „uważaj na siebie, mała!”

Szybko pędzę ulicami do naszego punktu. Dobiegając do rogu Koszykowej i Natolińskiej, widzę jak w otwartych oknach byłego gmachu Poselstwa Czechosłowackiego siedzą Niemcy wygrzewając się w popołudniowym słońcu. Słychać ich rechot i śmiechy. Wygląda na to, że nic nie przeczuwają. Spoglądam na olbrzymią bramę tego gmachu strzeżoną przez niemieckiego wartownika uzbrojonego po zęby.

Zerkam na zegarek. Jest godzina 16.35. Wpadam do bramy. Umowny stuk w drzwi naszego punktu. Otwiera mi dr „Henryka”.

- No i co! Widziałaś się z „Joanną”?

- O piątej powstanie – wołam nie mogąc złapać tchu. Jakby podmuch wiatru poderwał dziewczęta. Dlaczego nas do tej pory nie zawiadomiono, przecież doktor „Kozioł”, który był u nas na inspekcji powiedział, że o dokładnej godzinie będziemy powiadomione przez specjalnego łącznika. Dlaczego łącznik nie dotarł, przecież piąta za chwilę?...

„Halszka” wybiega do kuchni, by podgrzać wodę, dr „Henryka” sprawdza coś jeszcze w gabinecie zabiegowym, chociaż od paru dni jest wszystko doskonale przygotowane.

Dr „Henryka” zarządza apel. Stajemy w szeregu. Na końcu maleńka „Oleńka”. Widzę pobladłą twarz „Halszki” i poważne twarze naszych dziewcząt.

Odmawiamy krótką modlitwę „Boże, pomóż nam, opiekuj się naszymi chłopcami. Boże, chroń ich, nie pozwól, przecież Ty wszystko możesz, Boże!...”

Podnosimy się z klęczek. Staramy się być bardzo opanowane.

Godzina 16.50. Dr „Henryka” i „Halszka” zakładają białe fartuchy. Każda z nas ściska swoją torbę sanitarną. Wkładamy na prawą rękę biało-czerwone opaski.

Coś łapie za serce i w oczach tak jakoś robi się dziwnie wilgotno.

Podchodzimy do okien od ulicy. Dom pod trzecim znajduje się na wprost nas. W  bramie naprzeciwko tłok. Widać zwartą masę chłopców.

Przed oczami stanął mi gmach Poselstwa Czechosłowackiego, koło którego przed chwilą przebiegałam i masa Niemców tam stacjonujących. Za dwie minuty piąta.

I nagle...

Wybiegają z bramy, pędzą jeden za drugim, wspaniali, młodzi, odważni, nasi kochani chłopcy! Widać broń w ich rękach, lśnią srebrne orzełki na czapkach. Jest ich około trzydziestu.

Łzy płyną nam po twarzach. Coś chwyta za serce. Nadeszła upragniona chwila. Otwieramy okna, wychylamy się, by widzieć ich jak najdłużej, zanim dobiegną do rogu ulicy.

Za nimi pod murem biegną dziewczęta z noszami. Jedna przeżegnała się szybko. W sierpniowym słońcu lśni główka najmniejszej dziewczyny.

I wtem słyszymy „Jeszcze Polska nie zginęła”, „Niech żyje Polska” i głośne „hurra, hurra” naszych chłopców, którzy są już na rogu ulicy, prawie na wprost gmachu poselstwa, potem karabin maszynowy i pierwsze strzały.

Cdn.

 

 

Lubię ludzi - wierzących, ateistów, prawicę, lewicę i centrum, Niemców, Rosjan i Żydów.Nie lubię, gdy ludzie gardzą ludźmi. Marzy mi się tygodnik "Polityka inaczej".

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (4)

Inne tematy w dziale Rozmaitości