Na Żoliborzu początkowo bardzo cierpiałam - zostałam rozłączona z Agatką, do której Dziadziuś woził mnie już tylko sporadycznie.
Natomiast atrakcją było ogromne, przepiękne podwórko. Wchodziło się na nie od dwóch stron: od Placu Wilsona albo od ul. Kniaźnina. Plac Wilsona oznaczony był wprawdzie tabliczkami "Plac Komuny Paryskiej", ale nikt tak nie mówił. Po pytaniu, gdzie jest Pl.Komuny Paryskiej, natychmiast rozpoznawało się przyjezdnego.
Na podwórku była piaskownica, ławki, trzepak, na którym chłopcy wykonywali zadziwiające ewolucje, mnóstwo drzew i miejsca do zabawy. No i mnóstwo dzieci - byliśmy w końcu największym powojennym wyżem demograficznym. Dzieci nie wiedziały, co to jest kastet czy "tulipan"; początkowo napawało mnie to ogromnym zdumieniem, lecz szybko przyjęłam to do wiadomości.
Niemal od początku znów byliśmy "swoi". Lata sześćdziesiąte wspominam jako czas wspólnoty. Nowi lokatorzy natychmiast pukali do sąsiadów, przedstawiając się; zaczynały się wizyty i rewizyty. Świadczono sobie mnóstwo drobnych usług i uprzejmości - zawsze można było skoczyć do sąsiadów po szklankę cukru czy jajko, pożyczyć gazetę, poprosić o przypilnowanie dziecka czy opiekę nad starszą osobą. Czy po prostu pogadać bez powodu. Sąsiadki pytały, idąc do sklepu, czy czegoś przy okazji nie kupić.
Dzieci prawie wszyscy znali z imienia. Godzinami bawiliśmy się na podwórku, nie pozostając właściwie nigdy bez opieki. Potrafiliśmy sami organizować sobie gry zespołowe: dwa ognie, ciuciubabkę, czarnego luda, chowanego. Chłopcy nieustająco bawili się w wojnę lub w Indian. Nikt nie chciał być Niemcem ani bladą twarzą, więc chłopak o charakterze przywódcy po prostu wyznaczał role. Myślę, że ta wczesna socjalizacja wynikała również i stąd, że dzieci były wdrożone do posłuszeństwa. Nie tylko względem dorosłych, również i starszego rodzeństwa.
Później pojawiła się gra w zośkę czy hacele. Dziewczynki grały w klasy lub wykonywały popisy ze skakanką, graniczące z cudem.
Mimo że pozornie nikt nas nie pilnował, stale byliśmy pod czujnym okiem dorosłych. Każdy przechodzący mógł zwrócić uwagę - "Józek, bo powiem ojcu, że...". Józek świetnie wiedział, że nie są to słowa rzucone na wiatr i że ojciec tego nie zbagatelizuje. Jakaś matka czy babcia, pilnująca maluchów w piaskownicy, też miała na oku tych Niemców i Indian.
Gdy rodziców nie było w domu, dzieci zawsze mogły wpaść do zaprzyjaźnionych sąsiadów - na siusiu, na telewizję, napić się czy zjeść. Często sąsiadki same nas wołały przez okno.
Wspólnota sąsiedzka funkcjonowała na wielu płaszczyznach. Na naszej klatce mieszkały dwie krawcowe - korzystaliśmy z ich usług na zmianę, żeby żadnej nie urazić. A były to czasy wiecznego przerabiania ubrań, nicowania, skracania, wydłużania, ratowania wszystkiego, co jeszcze dawało się nosić.
Nasza sąsiadka z góry mieszkała ze swą przedwojenną służącą. Została tylko z nią - Niemcy w ramach jednej egzekucji rozstrzelali jej męża i 2 synów. Gdy obie były już staruszkami, pani przez lata pielęgnowała niedołężną służącą, do jej śmierci.
Po wielu latach dowiedziałam się ze zdumieniem, jak smutny był los tych podwórkowych dzieci, często wracających ze szkoły z kluczem na szyi. Z jeszcze większym zdumieniem odebrałam wypowiedź znanego polityka na temat dobrego wychowania w ogrodzie własnej willi versus byle jakiego na podwórku.
Nie chowam małodusznie urazy w sercu - każdemu zdarza się coś chlapnąć. Moja Warszawa nie jest polityczna, mimo że polityka zawsze była i jest w tle. Jest moja - tak jest i tak ma być.
Dlatego - Panie Jarosławie, tak między nami, starymi warszawiakami z Żoliborza, z Warszawy, zburzonej w 80% - przybiegaliście z tych willi do nas, na podwórka. Na naszym było wielu takich. Pana z naszego podwórka nie pamiętam - było za daleko. Ale z ulicy pamiętam Pana i Brata - byliście przecież rozpoznawalni na Żoliborzu, film "O dwóch takich, co ukradli księżyc" zrobił swoje. A Mama mojej Przyjaciółki ze starej żoliborskiej willi do dziś wspomina Panią Jadwigę w ciąży, z ogromnym brzuchem.
Nie wychowały nas tak najgorzej te podwórka.
Na religię chodziliśmy do kościoła św. Stanisława Kostki. Był wówczas nieotynkowany, z czerwonej cegły. Do dziś tak go widzę - trudno przyzwyczaić mi się do białej bryły, w innym otoczeniu, mimo że tyle lat minęło.
Pamiętam wielkie uroczystości millenijne w 1966 r i naszą kameralną salkę katechetyczną, do której chodziłam do samej matury z religii. A niewielu z nas do tej matury dotrwało; po Bierzmowaniu zostawało nas coraz mniej i mniej... Pamiętam płomienne dyskusje z naszym księdzem Kazimierzem, który dzielnie stawiał czoła zbuntowanej młodzieży w okresie burzy i naporu; a były to czasy hippisów...
Nie było łatwo - przeważała młodzież z domów o tradycjach intelektualnych, od dziecka wdrożona do atmosfery dyskusji. Z domów, w których były ogromne biblioteki pełne wszelkich możliwych ksiąg, jakże często i tych umieszczonych przez Kościół na indeksie; gdzie się te księgi czytało, myślało i dyskutowało. Gdzie dzieci wcześnie po nie sięgały. Oj, nie miał ksiądz łatwego zadania - ale nas lubił. No po prostu: kochał młodzież - a my jego.
Jaka część z nas odeszła od Kościoła - jedni na zawsze, drudzy na wiele lat - to już zupełnie inna historia...
Nie będę ściśle przestrzegać chronologii - nie piszę kroniki, a we wspomnieniach przeplatają się czasem lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte.
Z tamtych lat pamiętam rozwój Warszawy - budowę żoliborskiej Rady Narodowej (dziś Urząd Dzielnicy), dużej przychodni na ul.Szajnochy, Domu Handlowego "Merkury", później Wisłostrady. Jako uczniowie braliśmy udział w pracach społecznych przy budowie Kępy Potockiej - były tam wówczas pola i burzany. Rozwój Warszawy nas cieszył. Pogardliwie dziś wyśmiewane osiedla z wielkiej płyty stanowiły szczyt nowoczesności. Pamiętam budowę ul. Broniewskiego; szczególnie zachwycało osiedle "Sady Żoliborskie", uchodzące wówczas za cud, które uzyskało jakąś nagrodę.
Rozwijała się infrasktuktura, powstawało mnóstwo szkół, przedszkoli, skwerów, terenów zielonych. Pamiętam budowę całkowicie nowej dzielnicy Chomiczówka, Szpitala Bielańskiego i ogromnych osiedli za nim.
Mnie ta Warszawa, powstająca na moich oczach, cieszyła. Jaka była perspektywa Rodziców i Dziadków? Trudno jednoznacznie odpowiedzieć. Na pewno mieli odczucia ambiwalentne - cieszyli się, że Warszawa żyje i odradza się - ale nie była to ich przedwojenna Warszawa. Chyba byli z tym częściowo pogodzeni. Pewien czas zamknął się na zawsze, nic już nie będzie takie, jak było.
Przeczytali też w końcu mnóstwo mądrych ksiąg - panta rei...
Potem przeprowadziliśmy się na Bielany. Była to raczej granica Żoliborza i Bielan, blisko Dworca PKS Marymont. Było to nowe osiedle z wielkiej płyty - a raczej początek jego budowy; 4 bloki, za nimi jakieś pola...
Dziś jest tam ogromne, zielone osiedle, oddzielone od ul. Broniewskiego pięknym skwerem i wielkim, zbudowanym dużo później kościołem. Szumią ogromne, ponad czterdziestoletnie drzewa, rozsadzające korzeniami chodniki. Pamiętam, jak sadzono te drzewa.
Lubię ludzi - wierzących, ateistów, prawicę, lewicę i centrum, Niemców, Rosjan i Żydów.Nie lubię, gdy ludzie gardzą ludźmi. Marzy mi się tygodnik "Polityka inaczej".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości