Na Bielanach też byliśmy "swoi". Szczególnie ciepło wspominam naszego Dozorcę. Zasługiwał naprawdę na miano Gospodarza Domu. Z wielkim oddaniem zajmował się wszystkim - latem trawnikami i krzewami, zimą przekopywał do rana tunele w ogromnych zaspach - rano zawsze można było przejść; wylewał dzieciom ślizgawkę i pilnował, by starsi nie niszczyli lodu butami. Pomagał lokatorom w dziesiątkach drobnych napraw - a to zamek u drzwi, a to zepsuta szafa, a to to, a to tamto...
Kiedy urodziła się moja Córcia, pojawił się z bukietem. Po 30 latach znosił po schodach wózek inwalidzki mojej ciężko chorej Mamy. Chodził wraz z mieszkańcami na pogrzeby; na murze i na klatkach schodowych zawsze naklejano klepsydry.
Był bardzo lubiany - a i on lubił ludzi. Pogaduszki były na porządku dziennym. Jego żona też dostawała od mieszkańców kwiaty. Zaczęło się to zmieniać w latach 80-tych, gdy starzy mieszkańcy odchodzili, a na ich miejsce pojawiało się coraz więcej ludności napływowej. Nowi sąsiedzi już się nie przedstawiali - często nawet nie mówili "dzień dobry". A pogawędki z dozorcą - kto by gadał z cieciem? I po co?
Zanim jednak rozpoczęły się przemiany, poszłam do liceum. Liceum im. Joachima Lelewela uchodziło za najlepsze na Żoliborzu. No, można dyskutować oczywiście. Konkurencja była silna. Wtedy zdawaliśmy jeszcze egzaminy do liceum.
Wielu nauczycieli to byli tzw. "przedwojenni nauczyciele"; rocznikowo niemal wszyscy byli sprzed wojny, a spora część rzeczywiście przed wojną nauczała. Wielu chciałabym wspomnieć ... Wspomnę tylko śp. Annę Radziwiłł od historii; była to postać wyjątkowa i znana na Żoliborzu. W ciągu pierwszej lekcji opanowywała imiona i nazwiska uczniów każdej nowej klasy - a w każdej było ich ponad trzydziestu. Znała sytuację rodzinną i domową swych uczniów - potrafiła chodzić do domów, rozmawiać z rodzicami, sugerować...
Organizowała fantastyczne górskie obozy wędrowne; starszych uczniów zapraszała do siebie, do skromniutkiej kawalerki, gdzie toczyły się fascynujące dyskusje. Uczniowie z klas, w których była wychowawczynią, mogli wpadać bez zaproszenia.
Była bardzo wymagająca - oj, musieliśmy znać historię, nie było wyjścia... Bardzo szczegółowo odpytywała z materiału faktograficznego. Niemniej nagrodą były lekcje - dyskusje czy improwizacje. Szczególnie jedna pozostała mi w pamięci - po bardzo skrupulatnym przerobieniu międzywojnia mieliśmy wcielić się w role posłów ówczesnego Sejmu. Partię każdy wybierał dowolnie i jako poseł tej partii musiał przygotować wystąpienie na dany temat - ale bez wodolejstwa i frazesów. To miała być merytoryczna debata. Anna - tak ją nazywaliśmy - oceniała wiedzę, sposób argumentacji i sztukę oratorską.
Miała figlarne błyski w oczach i lekko uśmiechała się przy niektórych wystąpieniach, niemniej nie krytykowała żadnej partii i żadnych argumentów, o ile poparte były wiedzą.
Do samej matury (a mieliśmy po 19 lat) chodziliśmy w fartuchach i kapciach. Czy cierpieliśmy? Czy ja wiem... Było to naturalne jak powietrze. Czy ludzie, siedzący niegdyś przy świecach, cierpieli, że nie wynaleziono żarówki?
Dzisiejsze dziewczęta nie mają pojęcia o metamorfozie, jaka zachodziła po szkole, gdy miałyśmy 15- 19 lat i szłyśmy na randkę. Ciuszki, fryzura, makijaż, szpileczki, modne wówczas cienkie pończochy ze szwem, potem bez szwu. Byłyśmy nie do poznania i istotnie zdarzało sie, że ktoś nas nie poznał. Bardzo to było ekscytujące.
Lubiłam historię. W tym okresie zaczęła się moja Warszawa historyczna - miasto uzyskało nowe wymiary, nowe twarze. Wyobrażałam sobie dawną Warszawę, zamkniętą murami obronnymi Starówki i ludzi wtedy żyjących; przed Szkołą Podchorążych w Łazienkach widziałam tych młodych ludzi, szykujących Powstanie Listopadowe; w Pałacu na Wodzie wyobrażałam sobie obiady czwartkowe u Króla Stasia; na Krakowskim Przedmieściu moją ukochaną Warszawę z "Lalki" Prusa - Warszawę Wokulskiego i Rzeckiego; w Pałacu Wilanowskim odkrywałam Warszawę króla Sobieskiego i Marysieńki, a wszędzie - Warszawę przedwojenną i Warszawę Powstania Warszawskiego. Warszawę odbudowy znałam sama, za wyjątkiem tych pierwszych lat.
Polubiłam piosenki warszawskie - rozmaite; z radością witałam każdą nową. Tak jest do dziś. "Warszawo ma", "Walczyk Warszawy", "Piosenka o mojej Warszawie", "Czerwony autobus", "Jak przygoda, to tylko w Warszawie", "A tu jest Warszawa", "Kiedy rano jadę osiemnastką", "Na prawo most,na lewo most", "Budujemy nowy dom"; piosenki Powstania Warszawskiego, piosenki Jaremy Stępowskiego - no i ukochane moje piosenki andrusowskie z ich królową, balladą "Hanka".
Znani warszawiacy - tylu ich było, że niesposób wyliczyć. Który jest (był) dla mnie tym najważniejszym? To trudne pytanie i wybór jednej postaci nie ma chyba sensu. W plebiscycie zagłosowałam na Janusza Korczaka. Dlaczego? Nie wiem... Umęczona i heroiczna Warszawa ma tylu bohaterów, a Warszawa czasów pokoju tylu wielkich ludzi.
Z najważniejszych etapów budowy i odbudowy pamiętam odbudowę Zamku Królewskiego - bardzo kontrowersyjną, przecież Zamek miał zasłonić widok na Pragę; większość warszawiaków była wtedy przeciwna. Pamiętam budowę Dworca Centralnego - naszej dumy; Supersamu, najnowocześniejszego wówczas sklepu wielkopowierzchniowego w Polsce, z samoobsługą i monitoringiem. Jeździliśmy tam na zakupy przez pół miasta tylko po to, by go raz jeszcze obejrzeć. Pamiętam budowę Wisłostrady, Trasy Łazienkowskiej, Trasy Toruńskiej, wyczekiwanego metra. Budowę całych dzielnic, których kiedyś w ogóle nie było.
Wczesny Ursynów - i dzisiejszy. Niech mi ursynowianie wybaczą, ale dla mnie to nie jest dzielnica Warszawy. Jest to nowe, spore, kilkusettysięczne miasto, dobudowywane do Warszawy przez wiele lat. Lubię je - robię czasem wycieczkę i zwiedzam nieznane mi części, czyli prawie wszystkie. Ma piękne i urokliwe fragmenty - niektóre mnie zachwyciły, to nowa epoka w budownictwie i architekturze przestrzennej.
Podobne odczucia, choć już nie tak silne - że to nie dzielnica - mam w stosunku do Bemowa, Białołęki i innych.
Moja Warszawa czy już nie?
Po czasach szkolnych przyszły studenckie. Uniwersytet Warszawski, stary BUW w Pałacu, stara "Harenda" i stary "Hopfer" na Krakowskim Przedmieściu. W "Harendzie" przesiadywaliśmy godzinami nad jedną cienką herbatką, za to w winiarni u Hopfera luksusy - Egri Bikaver i prażone, gorące migdały w soli!
Nie ma już Hopfera od tylu lat, nawet nie pamiętam od ilu...Harenda niby jest, ale gdzie indziej i zupełnie inna. Nawet baru "Karaluch" już nie ma. Nie ma kawiarenek na Starówce - "Bombonierki" i "Gwiazdeczki", nie ma poczciwego "Krokodyla" na Rynku Starego Miasta. "Bombonierka" niby jest - ale to tylko nazwa; w niczym nie przypomina naszej studenckiej kawiarni.
Za to jest nowa Biblioteka Uniwersytecka z ogrodami na dachu, olbrzymim hallem z centrum handlowo-usługowym, przeszklona i nowoczesna - duma dzisiejszej Warszawy. Ja jej bardzo nie lubię, w odróżnieniu od Ursynowa.
W okresie studiów przeprowadziłam się na Sadybę - od strony ul. Sobieskiego i Limanowskiego. Nie czuję się związana z Sadybą - wspomnę tylko, że wówczas były tam nowe bloki w polu, bez żadnej infrastruktury. Do sklepu czy apteki trzeba było chodzić bardzo daleko, a miejscami to i chodnika nie było.
Dziś jest tam pięknie, zielono, rozwinęła się infrastruktura, jest wielki Tor Łyżwiarski "Stegny".
Wspólnoty też nie było - sami nowi mieszkańcy, wielu przyjezdnych. Gdy próbowałam zapukać do sąsiadów i pogadać, spotykałam się ze zdziwieniem, dystansem i chłodem. Dałam sobie spokój, nie narzucałam się - wspólnota na siłę? Mówiliśmy sobie "dzień dobry" albo i to nie - ot, tyle.
Wróciłam na Bielany, do "swoich". Choć obcych pojawiało się coraz wiecej, "swoi" jeszcze przeważali. Zaprzyjaźniony listonosz wypijał czasami herbatkę, a listy polecone czy nawet pieniądze zostawiał w razie czego u sąsiadów; nie chodziliśmy z awizami na pocztę. Zawsze było u kogo zostawić klucze od mieszkania w przypadku wyjazdu - z instrukcją, jak i kiedy podlewać które kwiaty.
Lubię ludzi - wierzących, ateistów, prawicę, lewicę i centrum, Niemców, Rosjan i Żydów.Nie lubię, gdy ludzie gardzą ludźmi. Marzy mi się tygodnik "Polityka inaczej".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości