Bojan Stanisławski Bojan Stanisławski
129
BLOG

Podwyżka VAT to kolejny cios w ubogich

Bojan Stanisławski Bojan Stanisławski Polityka Obserwuj notkę 1

Poza wszystkimi katastrofami, które wydarzyły się w bieżącym roku — od technicznych począwszy (kolej) po społeczne (poczta, energetyka) — rząd szykuje nam jeszcze jedną. Prawdopodobnie wszystkie dotychczasowe były jedynie preludium do Grande Finale, które zapowiada przyjęty niedawno dokument, szumnie nazwany Wieloletnim Planem Finansów Państwa. Na szczegółową analizę WPFP przyjdzie jeszcze czas, ale już najważniejsze jego założenia mówią nam o zawartych w nim pomysłach praktycznie wszystko. Zanim jednak światło dzienne ujrzało najnowsze dziecko rządu, gruchnęła wiadomość o podwyżce stawek podatku VAT.

Awantura powinna była zacząć się już dawno, poprzednie  dwie ku temu okazje straciliśmy — ogłoszenie zamrożenia płac dla 500 tysięcy pracowników sektora publicznego oraz zapowiedź podwyżki VAT-u. We Francji, RFN czy Włoszech — nie mówiąc już o Szwecji czy Norwegii — publikacja takich planów spotkałaby się z natychmiastowym odzewem ze strony związków zawodowych. Stanęłyby lotniska, koleje, metro, poczta, szkoły… W ciągu kilku dni lub tygodnia na horyzoncie ukazałoby się — szybko nabierające realnych kształtów — widmo strajku generealnego. W Polsce wszystko skończyło się na etapie „potępienia”. W internecie — najbardziej powszechnym obecnie medium — trudno doszukać się zresztą śladów owego „potępienia”. Sprawny internauta natknie się na jeden wpis, w którym Guz (Ogólnopolskie Porozumienie Związków Zawodowych), Chwałka (Forum Związków Zawodowych) i Śniadek (NSZZ „Solidarność”) wyrażają się krytycznie, choć — nie wiedzieć czemu — w bardzo umiarkowanymi i dyplomatycznym tonie o planach podwyżki VAT.
 
Tymczasem konsekwencje realizacji tego projektu będą doprawdy katastrofalne, a to usprawiedliwia wytoczenie najcięższych dział, ze strajkiem generalnym włącznie. W Polsce sprawę dodatkowo komplikuje fakt, iż związki zawodowe, czy szerzej — świat pracy najemnej — nie ma swojego politycznego przedstawicielstwa. To jednak nie zwalnia związków zawodowych z odpowiedzialności. Jeżeli żadna opozycyjna partia nie wystąpiła z propozycją alternatywnej ścieżki dojścia do finansowej stabilizacji, czas wypracować ją samemu. Póki co, tak partie opozycyjne jak i związki zawodowe, ograniczyły się wyłącznie do narzekania i oburzenia. Obie reakcje są uzasadnione, bo — fakt, faktem — Platforma Obywatelska obiecała podatków nie podnosić, a dokładnie to czyni. To jednak za mało. Innych pomysłów na gospodarkę w polskiej przestrzeni publicznej/politycznej nie ma. Dlatego Donald Tusk i Michał Boni, choć może lekko spoceni pod pachami, śpią spokojnie. Ich koncepcja nie musi zwyciężyć — zwyciężyła już dawno i wszyscy przyjęli ją jako jedyną słuszną.
 
Na skuteczną ofensywę polityczną szans w tej chwili nie widać, ale jest jeszcze cień nadziei na reakcję społeczną. I tu związki zawodowe mają do odegrania wiodącą rolę. Związki powinny oprotestować podwyżkę VAT ze wszystkich sił i użyć wszelkich dostępnych środków służących zablokowaniu tego projektu (negocjacje dot. ustawy budżetowej na rok 2011 jeszcze się nawet nie zaczęły — to podpowiedź na początek). VAT jest podatkiem od konsumpcji. Od lat słyszymy jak związki zawodowe — zwłaszcza OPZZ — lamentują (słusznie!) o nowym zjawisku — biednych pracujących (w skrócie: chodzi o to, że praca w Polsce nie chroni przed biedą). Biedni polscy pracownicy przeznaczają znakomitą większość swojego dochodu właśnie na konsumpcję i to dla nich nowe stawki będą najbardziej dotkliwe. W strukturze wydatków ludzi majętnych konsumpcja nie przekracza 50% dochodu, a czasem nawet 25%. Realnie biorąc zatem podwyższenie stawki VAT o jeden procent oznacza de facto wzrost podatku dla osoby biednej — przeznaczającej 90% swojego dochodu na konsumpcję (w tym mieszkanie, media, żywność itd.) — o 0,9%, a dla osoby bardzo bogatej o 0,25%.
 
Według rządowego projektu podwyżka VAT ma objąć — wbrew zapewnieniom polityków — wiele towarów pierwszej potrzeby. Stawka dla tzw. żywności nieprzetworzonej (głównie warzywa i owoce, a także drób, kawa, ryby) wzrośnie nie o jeden, lecz o trzy punkty procentowe. Jak obliczyli eksperci DGP bezpośrednia podwyżka nie będzie wielka w sensie nominalnym, np. litr mleka ma zdrożeć o około 10 gr. Należy jednak pamiętać, że podwyżka VAT to inflacyjny RedBull (potwierdzają to nawet liberalni eksperci: Anna Zielińsk-Głębocka, Adam Glapiński, Marek Zuber, Elżbieta Chojna-Duch, Andrzej Kaźmierczak czy Grzegorz Maliszewski). Z jednej strony mamy więc nominalną podwyżkę oraz realny spadek siły nabywczej pieniądza; ergo – podwyżka jest realnie jeszcze wyższa. Niektóre stawki VAT na żywność ulegną jednak zmniejszeniu — te na żywność przetworzoną (głównie wędliny i nabiał, czyli towary należące do grupy najbardziej szkodliwych dla człowieka).
 
To jednak drobiazg, gdyż podwyżka VAT ma objąć także energię elektryczną, a w grę wchodzi też podwyżka akcyzy co oznacza wzrost cen paliwa. Mijają się zatem z prawdą minister Rostowski i premier Tusk. Pierwszy twierdzi, iż cena żywności w skutek kombinacji przy stawce VAT spadnie o 0,7%. Trudno powiedzieć na czym opiera on swoją „analizę”, ale prawdopodobnie na tym, iż cena stawka VAT na przykład na chleb nieco się zmniejszy. Niestety, to tylko teoria. Oprócz VAT-u, który w wypadku chleba nieznacznie się zmniejszy, w cenę chleba wchodzi też koszt jego wypieku i dostawy. Jeśli zdrożeje energia elektryczna i benzyna — koniec końców — zdrożeje wszystko.
 
Na koniec warto dodać, iż członkowie Rady Polityki Pieniężnej już rozważają możliwość zwiększenia stóp procentowych o 25 punktów bazowych już w październiku co oznacza, iż zdrożeją kredyty, a — przypomnijmy — Polacy „ciągną” wyłącznie na kredytach. Do tego dołóżmy jeszcze jeden wątek, który przez media przemknął prawie niepostrzeżenie. Państwowa Inspekcja Pracy uprzejmie doniosła niedawno o drastycznym wzroście sumy niewypłaconych należnych wynagrodzeń w stosunku do ubiegłego roku. To wszystko razem wieszczy zupełne załamanie konsumpcji, co jest receptą nie na zażegnanie kryzysu, ale na kompletną katastrofę gospodarczą i społeczną.
 
Ludzie biedniejący (inflacja + zamrożenie płac) nie kupią drożejących (podwyżka VAT) produktów, zatrzymanie konsumpcji to zatrzymanie produkcji; zatrzymanie produkcji to redukcja zatrudnienia (także w usługach); redukcja zatrudnienia to większe wydatki na świadczenia społeczne dla bezrobotnych i ich rodzin… Rząd ukręcił nie tyle bicz co samozaciskającą się pętlę.
 
Parafrazując słowa znanej piosenki Stanisława Staszewskiego — darujcie, ale to jeszcze nie ballady kres! Wspomniany na samym początku Wieloletni Plan Finansów Państwa to nie przypadkowe dziecko rządu o dziwnych inicjałach, lecz dziecko poczęte z wyrachowania. Ekonomiczni eksperci OPZZ wyjaśniają, iż WPFP to kolejna próba ucieczki rządu przed — za przeproszeniem — dialogiem społecznym. W założeniach budżetu, które rząd przesłał związkom zawodowym do konsultacji zawarte są niezwykle ogólnikowe uwagi i sformułowania. Zresztą zostały one przekazane i tak z gigantycznym opóźnieniem, urzędnicy ministerialni tłumaczyli się… powodzią. Najprawdopodobniej jednak była to tylko typowa gra na czas. Przygotowano i założenia do budżetu i WPFP, które rząd w ekspresowym tempie przyjął, a mógł to zrobić bo „Wieloletni Plan” to nie budżet i nie podlega obowiązkowi społecznych konsultacji. Związkom zawodowym podrzucono zatem jakieś śmieci, a prawdziwym spiritus movens polityki rządu będzie świstek papieru, który nie ma żadnego realnego statusu prawnego, do którego nie da się zgłosić skutecznych pretensji czy zablokować realizacji tak długo jak działania nim powodowane będą omijały instytucje społecznych konsultacji. Wypada w tym miejscu zacytować innego klasyka — Wojciecha Młynarskiego — sprytnie sobie to Panowie wymyślili.

Jestem redaktorem naczelnym pisma "Związkowiec.OPZZ", piszę, tłumaczę i dyskutuję.

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (1)

Inne tematy w dziale Polityka