Platforma zaczyna się zastanawiać, czy rzeczywiście warto wyzbywać się atutów w sporze o kształt Unii Europejskiej, pospiesznie ratyfikując niepewny Traktat Reformujący. Niepewny, bo nie ma żadnej pewności, że zostanie jednomyślnie przyjęty przez wszystkie państwa Unii. A w wypadku Maastricht, Nicei i Konstytucji dla Europy prawo do podniesienia wcześniejszych oczekiwań czy wątpliwości miały te państwa, które albo wystąpiły przeciw, albo – przynajmniej nie spieszyły się z ratyfikacją.
Ostateczne słowo w tej sprawie będzie miał jednak Jarosław Kaczyński. Dysponuje dobrze ponad stu pięćdziesięcioma czterema głosy potrzebnymi do zatrzymania ratyfikacji. A mając tyle - może również wyznaczać jej tempo. W sprawie ratyfikacji, wymagającej w praktyce zgody obu wielkich partii (vide art. 90 Konstytucji RP), ma realną władzę; czy chce, czy nie chce, ponosi więc również odpowiedzialność.
Na razie Kaczyński uzależnia ratyfikację od odrzucenia przez rząd Tuska Karty Praw Podstawowych. Polskie opt-out ma wartość protestu, ale tylko tyle. Do tej pory PiS nie wyjaśnił, przed jakimi skutkami Traktatu ochroni nas ta deklaracja. Odrzucenie Karty pozwala na przykład udawać sprzeciw wobec podważania prawnej pozycji rodziny. Ale przecież rząd Kaczyńskiego w ogóle nie podjął starań o wpisanie do art. 1a Traktatu praw rodziny, a koncept „orientacji seksualnych” jest nie tylko w Karcie Praw, ale w samym Traktacie (art. 10 i 19).
Jeśli PiS jest naprawdę przeciw polityce zawartej w założeniach Karty Praw – powinien skutecznie działać przeciw ratyfikacji Traktatu, który ze znacznie większą siłą powtarza te same treści. Zamiast uprawiać polityczny iluzjonizm, by tylko uwolnić się od politycznej odpowiedzialności – powinien pokazać naprawdę skuteczność w walce o Polskę, a nie o władzę nad Polską.
oryginalna notka
Inne tematy w dziale Polityka