Niech sobie nikt nie myśli, że przyszedłem tu drwić z magazynu „Obywatel” i jego bloga, gdzie zamieszczone są konterfekty publikujących tam uczonych i myślicieli. Wcale nie. Po prostu zbliża się wiosna, już czuć ją w powietrzu, zbliżają się także terminy różnych prac gospodarskich i domowych, zbliża się koniec budowy, a mnie w takich chwilach zawsze nachodzą refleksje na temat socjalizmu.
Dzieciństwo me i młodość upłynęły w epoce zwanej socjalizmem realnym. Były to piękne i słoneczne czasy, niewolne jednak od chwil czarnych, nasiąkniętych ponurą groteską. Jak dziś pamiętam sytuację taką; było to gdzieś około 85 lub 86 roku, pod sam koniec tych szczęśliwych lat. Pracowaliśmy z kolegami w lesie przy pozyskiwaniu i korowaniu tyczek sosnowych. Tyczka sosnowa nie ma nic wspólnego z tyczką do grochu, tak się nazywa pewien sortyment drewna pozyskiwany w lasach państwowych. Długie toto jest na kilka ładnych metrów i ciężkie jak cholera, bo przecież świeżo ścięte i wody tam pełno. Trzeba to było pozbierać po lesie, złożyć w stosy i okorować za pomocą ośnika. Każdy wie co to jest ośnik, ale jeszcze przypomnę. To takie ostrze ze stali osadzone w dwóch drewnianych uchwytach. Są dwa rodzaje ośników – złe i dobre. Złe to takie, w których końce ośnika nie wystają ze spodu uchwytów, dobre zaś to takie, że koniec ośnika przebija drewno i jest zagięty lub zaklepany z drugiej strony. Obecnie na rynku nie ma dobrych ośników, są same złe. Kiedy ich używamy do korowania pni lub jakichś żerdzi żelazna część bardzo szybko wypada z drewnianych uchwytów i nie chce się tam już trzymać. Ośnik taki można wyrzucić.
Wtedy jednak, przed laty miałem w rękach dobry ośnik, tak dobry, że za kolejnym pociągnięciem po korze tyczki ostrze przecięło mi rękawicę i dłoń pomiędzy kciukiem a pozostałymi palcami. Ucieszyłem się, bo pojawiła się szansa na to, że miast strugać te głupie tyczki, pójdę sobie gdzieś w krzaki, położę się, zapalę i pomyśle chwilę o tym co będzie dziś na obiad. Krwi było dużo i wyciekała ona z rany w sposób niezwykle widowiskowy. Z podniesioną do góry ręką, pomny na wszystkie wskazania dotyczące bezpieczeństwa i higieny pracy udałem się do pana leśniczego, który nadzorował naszą pracę. Pokazałem mu rozwaloną rękę i zapytałem czy nie ma bandaża, choć wiedziałem doskonale, że nie ma, bo po co mu bandaż. On przecież nie pracował ośnikiem.
Za oczywiste uznałem to, że pan leśniczy odeśle mnie gdzieś na ubocze bym odetchnął po szoku jakiego doznałem wskutek tych strasznych obrażeń. Stało się jednak coś zgoła niespodziewanego. Pan leśniczy popatrzył na moją rękę z której kapała krew barwiąc rubinami igliwie i rzekł – widzisz synu tamtą sosnę? Odwróciłem się za siebie i rzeczywiście, dostrzegłem tam grubą sosnę, pozostawioną nie wiadomo dlaczego wśród rosnących dookoła żerdzi i tyczek. – Tam jest zacios – ciągnął pan leśniczy – z zaciosu zaś wycieka żywica. Jest jej tam całkiem sporo. Wystarczy, żebyś sobie tym zalepił rękę i wrócił do roboty.
Nie powiem. Zdziwiłem się. Do roboty jednak wróciłem bez szemrania. W końcu mieliśmy dookoła socjalizm realny.
Wczoraj zaś, w związku ze zbliżającą się wiosną rozpocząłem wykańczanie poddasza mojego domu. Wynająłem ludzi z pobliskiego miasteczka, o których wiedziałem, że nie są trunkowi i pracują dobrze, no a poza tym wnuk pana majstra, dopóki moja żona nie rozpoczęła jego rehabilitacji był prawie niemową. Dziadek więc, poprzez niezwykle silnie wyrobione w ludziach poczucie wdzięczności, wydawał mi się idealnym kandydatem na kierownika ekipy. Wcześniej trzeba było jednak zakupić materiały. Z zaprzyjaźnionego składu drewna przyjechał wóz załadowany krokwiami i łatami, a ze składu budowlanego samochód pełen rolek mineralnej wełny. Drewno rozładowano bez żadnych kłopotów, mimo, że droga do domu błotnista i ryzyko zakopania się po osie duże. Kłopot pojawił się przy wełnie. Pan kierowca, nie dość, że nie chciał wjechać na działkę, to jeszcze nie zamierzał pomóc mi w rozładunku, mimo że pieniądze za transport wełny wziął, a pomoc w takich sytuacjach jest po prostu kwestią uprzejmości i szacunku dla klienta. On jednak myślał inaczej. Stanął przy burcie wozu i patrzył, jak noszę te rolki wełny. 16 rolek to niby nie jest dużo, ale we dwóch zawsze byłoby szybciej. Powiedziałem mu w końcu co o tym myślę, a on zastanowił się chwilę po czym opuścił burtę, żeby mi było łatwiej wyciągać rolki.
Po chwili, kiedy skończył palić, także wziął się za robotę. Musiał, bo część wełny była pakowana po cztery rolki i sam nie dałbym rady. Rzekł jednak do mnie – niech pan idzie może po trawie, a nie po błocie, bo mam skórzane buty i mi się zamoczą. Popatrzyłem na jego ubrudzone do granic kamasze i nic nie odpowiedziałem. Poszedłem po trawie, która była zalana wodą, no ale co mogłem zrobić, skoro mnie o to prosił? Chwilę później odezwał się znowu – wie pan, ja nie mam rękawic. Co będzie, jak wełna powbija mi się w skórę? Nic nie odpowiedziałem tylko zacząłem ściągać swoje rękawice. – E, nie – on na to – ma swoje na przednim siedzeniu. Kiedy wrócił z rękawicami dokończyliśmy rozładunek. Myślałem, że zaraz odjedzie. Przecież zastawił mi wyjazd z działki, no i miał kolejne kursy, ale on nie, nie spieszył się. Stanął sobie i zapalił. Wróciłem do domu i pomyślałem o tym leśniczym, który wiele lat temu kazał mi, dziecku przecież, zalepić ranę żywicą.
Mam przyjaciela, który w pocie czoła prowadzi działalność gospodarczą. Jest to lokal gastronomiczny. Pominę tutaj wszystkie przygody z urzędnikami, jakich doświadczył ten człowiek w czasie prowadzenia tej działalności. Skupię się jedynie na tym co spotkało go ze strony jego pracowników. Oto, jeden z nich zachorował nagle i przyniósł zwolnienie lekarskie. Trzeba było na tak zwany gwałt szukać nowego pracownika, no i płacić pensję temu co chorował. Potem ten nowy gdzieś sobie poszedł, a stary przyniósł kolejne zwolnienie. Przynosił te zwolnienia przez pięć miesięcy, aż okazało się, że wcale nie jest chory tylko otworzył sobie sklep z używaną odzieżą kilka ulic dalej i w nim przesiaduje. Przyjaciel mój, zdenerwowany nie na żarty poleciał do ZUS-u ze skargą. – mamy go ścigać? – zapytała pani w ulubionym urzędzie Polaków – coś pan, a co my możemy mu zrobić?
Innym razem kolega mój poszedł do biura pośrednictwa pracy z prośbą, żeby przysłali mu kierowcę, jak się jakiś trafi. Po kilku dniach pojawił się facet, który miał w ręku taką specjalną kartkę co to wydają ją w tych urzędach bezrobotnym. Pracy jednak nie chciał podjąć. Powiedział, że jest zatrudniony na czarno przy budowie i mój kolega ma mu wpisać tylko, że nie znalazł dla niego zatrudnienia to on będzie wtedy mógł dalej pobierać zasiłek. Wściekł się ten mój znajomy nie na żarty i wpisał mu, że praca jest, ale obibok nie chce jej podjąć, bo woli robić na czarno i oszukiwać urząd, czyli nas wszystkich – podatników – biorąc zasiłek dla bezrobotnych. Zrobił to mój przyjaciel ze złośliwą satysfakcją licząc się z tym, że zasiłek zostanie temu facetowi odebrany. Jakież było jego zdziwienie, kiedy jeszcze tego samego dnia odebrał telefon. Dzwoniła pani zajmująca się w urzędzie sprawami bezrobotnych. – No i co pan najlepszego zrobił – krzyczała pani – teraz będę musiał dać człowiekowi nowy druk do wypełnienia! On tam zaraz do pana przyjedzie i niech mu pan wpisze co trzeba, że nie ma pan dla niego pracy. Chce pan człowieka unieszczęśliwić czy co?
Mój kolega, rzecz jasna, nie chciał unieszczęśliwiać nikogo więc wpisał w odpowiednią rubrykę to, o co prosiła go pani.
Na koniec anegdota. W jednej z moich ulubionych książek – dla wielu stałych czytelników tego bloga może być to niejakim zaskoczeniem, bo chodzi o „Alfabet wspomnień” Antoniego Słonimskiego, przytacza autor fragment wywiadu, jaki przeprowadził dla „Wiadomości Literackich” z profesorem Stanisławem Grabskim. Głuchawy już Grabski trzymał przy uchu specjalną tutkę, ale i tak trzeba było głośno krzyczeć, żeby cokolwiek usłyszał.
- Dlaczego pan profesor odszedł od socjalizmu – wrzasnął Słonimski w stronę Grabskiego
- Co?!
- Dlaczego pan profesor odszedł od socjalizmu?
- Od socjalizmu?!
- Tak, od socjalizmu!
- Nie pamiętam!
I to na razie tyle.
Inne tematy w dziale Gospodarka