Rodzice bardzo długo nie pozwalali mi oglądać filmów o wampirach i wilkołakach, słusznie mniemając że produkcje te wpłyną negatywnie na mój rozwój emocjonalny. Moi koledzy w szkole, a niektórzy już w przedszkolu nie podlegali takim rygorom i widzieli wszystkie produkcje klasy B i C, które emitowała telewizja polska w połowie lat siedemdziesiątych. Było tego sporo, bo czymś przecież trzeba było ludzi rozrywać w dekadzie sukcesu gospodarczego i małych fiatów na talony. Filmy te emitowano późną nocą i doprawdy nie wiem, jak niektórzy z rówieśnych mi chłopców mogli doczekać do projekcji nie zasnąwszy. Było to dziwne i niezrozumiałe.
Byli jednak tacy i ja z premedytacją szukałem ich towarzystwa albowiem koledzy ci, w sposób niezwykle barwny opowiadali mi o filmach grozy, obowiązkowo dodając od siebie kilka wątków, których w filmie nie było, ale według siedmiolatków powinny się tam znaleźć. Były to głównie wątki makabryczne lub komiczne jeśli film akurat nie posiadał takich elementów. Rzadziej kumple dodawali coś sentymentalnego lub jakieś kawałki epickie, najczęściej było to coś w stylu – i wiesz! Idą, idą, idą, a tu nagle…!
Makabra była zdecydowanie najważniejsza. Jeśli wampir lub wilkołak ograniczał się jedynie do przewracania oczami, pokazywania pazurów i biegania bez sensu po cmentarzu lub starym zamku koledzy ubarwiali jego przygody mówiąc o tym, jak wyrywał ofiarom flaki, jak odrąbywał im głowy siekierą lub zrzucał z wysokich murów do fosy. Często występowały w tych opowieściach kobiety lub ładne dziewczyny, ale ich rola nie miała żadnych podtekstów seksualnych. Chodziło tylko o to by uwypuklić potworność wampira lub wilkołaka wkładając mu w łapy istotę delikatną i wrażliwą.
Tak więc pomimo zakazów rodziny, z wilkołakami i wampirami byłem na bieżąco. Wiedziałem co i jak, który jest najgroźniejszy, a który trochę słabszy, który gdzie mieszka i jak się nazywa, a jeden kolega potrafił nawet przytoczyć z pamięci nazwy miejscowości – zagraniczne – w których rozgrywała się akcja filmów. To mi zawsze imponowało najbardziej. I najbardziej lubiłem słuchać właśnie tego kolegi. Z równą, jeśli nie większą fantazją opowiadał on filmy o wojnie i okupacji, które emitowano późno w nocy, podkreślając zawsze upiorną rolę Niemców i bohaterstwo Rosjan. W pewnej chwili miałem nawet wrażenie, że Niemcy w jego wyobraźni zlali się w jedno z wilkołakami. Nie miało to jednak większego znaczenie dla naszych wzajemnych relacji.
Właśnie on, ten największy specjalista od narracji i koloryzowania, zaskoczył mnie kiedyś stwierdzeniem, że w Niemczech nie ma nieba. – Nie – powiedziałem – to niemożliwe, jakby to wyglądało. – Naprawdę – upierał się – nie ma. To za karę, że wywołali wojnę. Pan Bóg zwinął im niebo i mają tylko taki czarny kosmos, jak u nas jest w nocy.
Pokręciłem głową, bo choć lubiłem różne fantazje i barwne opowieści to jednak trzymałem się zawsze ziemi i nie wierzyłem pochopnie w różne głupstwa. Im więcej przebywałem w towarzystwie tego kolegi – Wojtek mu było na imię – tym mocniej przekonywałem się, że coś z nim jest nie tak. Snuł swoje historie i patrzył przy tym wzrokiem takim, jakby to on sam biegał z tymi wilkołakami po cmentarzach, jakby skradał się do grobów z osinowym kołkiem za paskiem i młotkiem w dłoni, by przebić serce bestii. Najdziwniejsze zaś było to, że w pewnej chwili kiedy zrelacjonowałem moim rodzicom o czym rozmawiamy w szkole z Wojtkiem, mama moja kategorycznie zabroniła mi się z nim bawić. Więcej – powiedziała, że mam nie siedzieć z nim w jednej ławce tylko znaleźć sobie jakiegoś innego kolegę, o pogodniejszym usposobieniu. Rzecz jasna nie posłuchałem jej. Miało to pewnego razu bardzo przykre konsekwencje. Pani kazała nam kolorować jakiś obrazek. Były tam dzieci lepiące bałwana. Miałem dużo kredek i jak zwykle pokolorowałem wszystko pięknie, używając całej palety. Były więc kolorowe ubranka dzieci, kolorowe sanki, kolorowe ptaki na drzewie i w ogóle obrazek – choć zimowy – był bardzo pogodny i wesoły. Kolega mój za to pomazał wszystko łącznie z bałwanem na ohydny granatowy kolor. Zdziwiłem się, ale nic nie powiedziałem. Chwilę potem jednak musiałem coś powiedzieć, bo groza wdarła mi się do serca. Okazało się bowiem, że jakimś dziwnym trafem zamieniliśmy się zeszytami do ćwiczeń – on kolorował mój obrazek a ja jego. Byłem przerażony. Co robić?! Przecież nie da się tego odkręcić. On zaś w ogóle nie wykazywał zdenerwowania, no bo i dlaczego miał się denerwować – odwaliłem za niego robotę na cacy, dobry stopień miał w kieszeni, nie było powodów do niepokoju. Jakoś to się tam wszystko rozeszło po kościach, ale w głowie nie mogło mi się pomieścić, że to on właśnie mógł zamienić te nasze zeszyty. Myślałem, że stało się to jakoś tak – samo z siebie.
Ojciec mojego kolegi, jako jeden z nielicznych ojców posiadał samochód. Był to jakiś zagraniczny samochód, trochę stary, ale jeździł i miał duży bagażnik. Charakterystyczne było to, że pan ten nigdy nie zabierał swojego syna z przedszkola – chodziliśmy razem z Wojtkiem do przedszkola i do szkoły – podjeżdżał po prostu swoim rozklekotanym wozem pod bramę i, jeśli bawiliśmy się na placu, wołał z daleka swojego syna, a ten biegł mu na spotkanie. Jakież było moje zdziwienie kiedy zauważyłem, że tata Wojtka nie zabiera go do auta, nie sadza obok siebie, ani nawet na tylko siedzeniu tylko wciska gaz i odjeżdża. Wojtek zaś biegnie samotnie ulicą, próbując bezskutecznie dogonić samochód taty. To prawda, że nie mieszkali daleko od tego przedszkola, ale wydało mi się to nadzwyczaj dziwne. Spostrzeżenie to nie zmieniło moich relacji z Wojtkiem. Przyjaźniliśmy się dalej i nigdy nie zapytałem go dlaczego jego tata ma takie osobliwe zwyczaje.
W szkole Wojtek miał notoryczne kłopoty, a to ze względu na estetykę wyglądu. Codziennie sprawdzano czy mamy czyste ręce czy mamy czyste uszy, a czasem pani pielęgniarka przychodziła i z dziwną miną rozpoczynała kontrole naszych włosów patrząc czy nie kryją się pomiędzy nimi wszy. Wojtek nie miał co prawda wszy, ale z rękami miał kłopot. Jak się popatrzyło na te ręce to człowiekowi chciało się płakać. W zimie były sine i zgrabiałe, powrastał w nie brud, który nie dawał się odmyć niczym nawet pastą BHP. Latem zaś ręce Wojtka było pokancerowane tak, jakby rwał nimi ostrą trawę i tak samo brudne, jak zimą. Wielokrotnie wysyłano go do łazienki by umył sobie dłonie. Nie dawał rady ich doczyścić nigdy. Nauczycielki chodziły z nim tam później myśląc, że udaje tylko i nie wkłada rąk pod kran, ale nawet one nie dały rady. W końcu wszyscy dali Wojtkowi spokój.
Pewnego dnia, a był to poniedziałek – dzień opowiadań o tym co tam było w sobotnim kinie nocnym – Wojtek rozpoczął kolejną historię o wilkołaku. Opowiadał i opowiadał, a ja słuchałem z rozdziawionymi ustami. Na koniec, kiedy wilkołak po dokonaniu wszystkich swoich potwornych czynów był już martwy, przebity osinowym kołkiem, a główni bohaterowie chodzili wokół jego truchła i śmiejąc się kopali je twardymi butami, Wojtek dodał do opowieści pewien szczegół – wiesz – powiedział – ten Wilkołak miał na imię Bernard. No co ty – nie potrafiłem ukryć zaskoczenia – to przecież niemożliwe. Wilkołak może nazywać się Dracula, Nosferatu, albo jakoś tak, ale nie Bernard.
- Nie znasz się – rzekł na to Wojtek – ten miał na imię Bernard. Na pewno.
Po powrocie do domu opowiedziałem o tym mamie. Kroiła coś akurat, jakąś kapustę czy cebulę i bez przerwy wycierała oczy wierzchem dłoni. Kiedy skończyłem zapytałem tknięty jakimś dziwnym przeczuciem – a jak ma imię ojciec Wojtka? – Benek – powiedziała mama – Bernard, a potem poszła gdzieś w kąt i stała tam bardzo długo.
Drogi moje i Wojtka rozeszły się po ukończeniu szkoły podstawowej. Ja wyjechałem do innego miasta, gdzie zamieszkałem w internacie, a on został. Spotkałem go po wielu latach, był już dorosły, wielki jak byk i mówił basem. Spytałem co tam u niego słuchać. – Wiesz – rzekł mi ze smutkiem – umarł mój tatuś. Mój kochany tatuś.
Inne tematy w dziale Rozmaitości