Zdarza się czasem tak, że piszę tutaj coś co koresponduje z wpisami Toyaha, czynię tak ponieważ twórczość Toyaha jest niezwykle inspirująca i o wiele bardziej ożywcza niż to co proponował nam rynek literacki w ciągu ostatnich dwudziestu lat, a może nawet i trzydziestu. Nie mówiąc już o tym, że nie ma żadnego porównania pomiędzy Toyahem a tym co na rynku owym znajduje się dzisiaj.
Napisał ostatnio Toyah tekst o swoich relacjach z ludnością autochtoniczną Śląska oraz o śląskim języku i śląskim jedzeniu. Wszystko to przeczytałem z wielką uwagą ponieważ sprawy te dotyczą także poniekąd mnie, a raczej dotyczyły kiedyś i mam nadzieje, że już nie będą. Celowo oczywiście napisałem „ludnością autochtoniczną”, a nie „Ślązakami”, na złość i z przekory. Już tłumaczę o co mi chodzi.
Otóż mam brata. Jest to dużo starszy brat, brat przyrodni i taki, z którym nie utrzymuję żadnych kontaktów od lat blisko dziesięciu. Widujemy się przy okazji nielicznych zjazdów rodzinnych oraz pogrzebów. Ostatnim pogrzebem był pogrzeb naszego ojca piętnaście lat temu. Dokładnie też o tyle lat mój brat jest starszy ode mnie. Jest to człowiek z kilku względów zupełnie niezwykły i zasługujący na uznanie, a nawet na to, by mu zazdrościć. Otóż – w przeciwieństwie do mnie - on się w ogóle nie zmienia fizycznie. Jest taki sam jak piętnaście, dwadzieścia i trzydzieści lat temu. Nawet siwych włosów mu nie przybywa. Może ostatnio trochę przytył, ale wobec jego przyrodzonej szczupłości nie ma to wizualnie żadnego znaczenia. Jest to poza tym mężczyzna, za którym oglądają się kobiety, czego mu kiedyś zazdrościłem, ale w miarę jak się starzeję zazdroszczę mu coraz mniej. Ma mój brat także inną niesłychaną cechę; on się w ogóle niczym nie przejmuje. Myślę, że właśnie przez to konserwuje się tak dobrze. Odkąd pamiętam zawsze ktoś załatwiał mu pracę lub pomagał w czymś tam, byle tylko mój brat nie odczuł, że jest źle lub słabo lub, że w jego życiu wszystko może się nagle załamać. On takich stresów nie przeżywał nigdy i życzę mu, by do śmierci nie było to jego udziałem. Przy tym wszystkim nie jest to człowiek leniwy. Pracował całe życie ciężko, ale nigdy nie robił nic, by samodzielnie zmienić swoją sytuację nawet jeśli mu ona nie odpowiadała. Mój brat należy bowiem do kategorii ludzi pogodzonych z okolicznościami. I to jest ta cecha, której u niego wprost nie znoszę, bo popycha go ona ku takiej hipokryzji i takiemu oszustwu, że ja będąc w okolicznościach o połowę mniej skomplikowanych strzeliłbym sobie w łeb. A on nic. On się uśmiecha i zabiera za robienie dzieciom pierogów. Jest to bowiem znakomity kucharz i człowiek, który kocha swoje dzieci chyba nawet jeszcze bardziej niż ja. Mam jednak wrażenie, że miłość ta nie jest zbyt mocno odwzajemniana, ale mogę się mylić, bo nie rozmawiam z tymi dziećmi na takie tematy, a od kilkunastu lat nie rozmawiam w ogóle.
Mój brat opuścił dom rodzinny dawno temu kiedy byłem małym chłopcem i pamiętam ten dzień dokładnie, bo bardzo wtedy płakałem. Przejmowałem się w ogóle bardzo długo moim bratem, choć on nie przejmował się mną nigdy nawet w połowie tak mocno jak ja nim. Opuszczając ten nasz biedny dom wskutek waśni rodzinnej brat mój wyruszył do ziemi obiecanej potomków bezrolnych nadwiślańskich chłopów czyli na Śląsk. Pojechał tam właściwie bez niczego i wrócił za kilka miesięcy z pieniędzmi i narzeczoną, co było dość dziwne nawet jak na niego. Przyjechał prosić o błogosławieństwo i zaprosić wszystkich na ślub i wesele. Radość w domu była umiarkowana, bo panna młoda należała właśnie do plemienia Ślązaków. Pojechaliśmy na to wesele i było tam wprost niesamowicie, było to najwspanialsze wesele w jakim brałem udział i pamiętam to do dziś. Najciekawsze w tym wszystkim było zaś to, że brat mój zaczął jakoś tak z miejsca i bez żadnego przygotowania mówić tym dziwnym językiem. Nigdy się go nie uczył, tylko po prostu wsiąkł w ten język i tę kulturę jakoś tak naturalnie. Nigdy nie mogłem się temu nadziwić i nie mogę do dziś. Dorosły, choć jeszcze młody człowiek, przestaje nagle mówić po polsku i zaczyna mówić po śląsku. Ot, tak. Kiedy byłem dzieckiem nawet mnie to bawiło, bo cała rodzina brata przyjeżdżała do nas na lato i wszyscy gadali tym dziwnym językiem, a dzieciom się takie rzeczy szalenie podobają. Potem zacząłem się zastanawiać dlaczego on się tak zmienił, bo przecież na Śląsk wyjeżdżali także inni i nikt z nich zapomniał własnego języka w gębie. Doszedłem do wniosku, że waśń, na skutek której brat opuścił dom rodzinny musiała mieć podłoże znacznie głębsze niż to było widać z wierzchu. No, ale cóż mnie to mogło obchodzić. Brat pracował w kopalni, miał pieniądze, palił drogie papierosy, wyjeżdżał na wczasy do Bułgarii i w ogóle żył jak panisko. Niby dlaczego miałem się przejmować jego traumami z młodości? Miał także rodzinę i mieszkanie i w ogóle mnóstwo rzeczy, których ja nigdy miałem nie mieć, bo nie wyjechałem na Śląsk, nie ożeniłem się tam i nie poszedłem pracować do kopalni. Mój brat lubił podkreślać jak niebezpieczna jest jego praca i czynił to zawsze tonem mającym usprawiedliwić te wszystkie drogie rzeczy, które posiadał, a których nie posiadał nikt z nas. Myślę dziś, że niepotrzebnie tak mówił, bo był powszechnie lubiany i nikt nie miał mu nigdy nic do zarzucenia. Jedyną osobą, która coś mu zarzucała był on sam, ale do tego doszło dużo później, kiedy nabrał trochę doświadczenia i kiedy się postarzał.
Myślę, że mój brat po prostu wstydził się nas, naszego sposobu życia, naszej biedy, która – biorąc pod uwagę innych mieszkających w okolicy ludzi mogła jeszcze uchodzić za dostatek – tego, że wszyscy byliśmy jakimiś nomadami, którzy przyszli nie wiadomo skąd i nie wiadomo dokąd zmierzają. Podobał mu się za to Śląsk, ziemia od lat obsadzona tymi samymi rodzinami, które znały się od pokoleń, ziemia z głęboką tradycją i relacjami międzyludzkimi, które może nie były wzorowe i czasem nawet niegodne naśladowania, ale różne od naszych i przez to atrakcyjne. Mój brat miał pewnie jakiś kompleks i pozbył się go przyjmując tamtą kulturę jak swoją. Ludzie stamtąd chyba go lubili, bo imponowało im to w jakiś sposób, że on tak cały, z głową zniknął w tym Śląsku.
Potem zdarzyło się coś jeszcze dziwniejszego – mój brat wraz z całą rodziną wyjechał do Niemiec. Dziś ma niemiecki paszport, jego dzieci są Niemcami i wkrótce pobierał będzie on niemiecką emeryturę. W życiu więc urządził się całkiem nieźle i nawet jeśli miał po drodze jakieś niedogodności to per saldo wszystko układa mu się jak najlepiej. Mój brat jest oczywiście przy tym wszystkim człowiekiem zupełnie prawie niewykształconym. Nie wiem czy skończył jakąś zawodówkę, przypuszczam, że tak, ale pewności nie mam. Odkąd pamiętam interesowała go tylko niezależność finansowa, a nie jakieś mrzonki związane z wykształceniem, co się przytrafiło na przykład mnie. I myślę, że w tym punkcie tkwi najważniejsza różnica pomiędzy Polakami a Ślązakami. Oni mają o wiele bardziej realistyczne podejście do życia i to się mojemu bratu także spodobało. My zaś wierzymy w to co piszą w gazetach i mówią w telewizji. Oni mają ponadto zawszę tę pewność, że jeśli nie zajmie się nimi słabe państwo polskie, które i tak przecież coś tam płaci, to w pogotowiu, ze szczodrą ręką czeka państwo niemieckie, które bardzo chętnie wspomoże Ślązaków indywidualnie jeśli zechcą zostać Niemcami lub jakoś inaczej jeśli będą jedynie dążyć do autonomii. To im daje prawdziwy komfort i mogą dzięki temu patrzeć w przyszłość spokojnie. My zaś możemy patrzeć jedynie w przeszłość i póki co nie widać, by coś się miało w tej sprawie zmienić.
Mój brat, choć nie nauczył się niemieckiego tak dobrze jak śląskiego, choć jest w tych Niemczech przedstawicielem niezbyt lubianej mniejszości to jednak wydaje się człowiekiem szczęśliwym. Na emigracji urodziło mu się dwoje dodatkowych dzieci, dziś już dosyć dużych i bardzo sympatycznych. Dzieci te słabo mówią po polsku, słabo mówią także po śląsku, bo ich językiem jest niemiecki. Nie ma póki co mowy o tym byśmy się jakoś spotkali bo relacja pomiędzy naszymi rodzinami stopniowo zanika i dziś nie ma jej prawie wcale. Wynika to moim zdaniem z tego, że mój brat wstydzi się trochę tej różnicy pomiędzy mną a nim. No, bo cóż on może biedny powiedzieć tej swojej śląskiej rodzinie, czy tej rodzinie niemieckiej, czy bratu swojej żony, albo kolegom z pracy w Reichu, jak go zapytają co też robi jego młodszy brat, o którym usłyszeli przypadkiem? No, co on może im powiedzieć, tym wszystkim bezpiecznym, spokojnym i żyjącym na wysokiej stopie ludziom uczciwej pracy? Że jego brat przeniósł drewniany dom ze wsi, żeby móc w ogóle gdzieś zamieszkać? Że pisze jakieś teksty w gazetach? Że prowadzi bloga? Że obcy ludzie biją mu brawo z tego powodu? Że ma ośmioletni samochód? Że wydał książkę o złodziejach? Że napisał jeszcze trzy książki? Że w ogóle chce pisać? Przecież to wstyd. Jak to można w ogóle głośno powiedzieć, takie rzeczy? Jakby on się biedny z tego wszystkiego przed tym swoim światem mógł wytłumaczyć? Lepiej milczeć. Dlatego milczymy i nikt nie ma do nikogo pretensji. Tak jest lepiej. Mój szwagier zaś twierdzi wprost, że brat był kiedyś lepszym Ślązakiem niż sami Ślązacy, a teraz jest lepszym Niemcem niż sami Niemcy. I to jest prawdziwy dramat tego człowieka.
Myślę, że wszystko to co tu powyżej napisałem jest przyczyną łatwości z jaką taki, na przykład pisarz Kuczok lub reżyserka Piekorz czepiają się nas, ludzi zapatrzonych w swoją przeszłość, którym nikt nigdy nie zaproponuje niemieckiego paszportu, niemieckiej emerytury i niemieckich zasiłków. Kuczok udzielił ostatnio wywiadu Gazowni, który skomentował Toyah u siebie i wszystko tam u niego jest, nie będę więc powtarzał niczego. Powiem tylko tyle, że to co ten Kuczok tam powiedział bierze się ze skrępowania wobec ludzi, którzy nie mają wyjścia, którzy mogą tylko walczyć o swoją nędzną teraźniejszość i szacunek dla wielkiej przeszłości. To owo zażenowanie i ambaras każe Kuczokowi opowiadać w GW o tym, że prześladuje go kościół, że Polska jest krajem bigotów i on – Kuczok – boi się, że jego wolnomyślicielstwo przysporzy mu wrogów lub wręcz zaprowadzi na salę sądową. To się bierze z tej pogardy jaką solidnie opłacany górnik przodowy ma zawsze dla oszukiwanych biedaków. On – Kuczok - dobrze wie, że jeśli utrzyma tę linię dalej to będzie żył jak pączek w maśle, bo nikt przecież nie będzie mu odsyłał książek i pozywał do sądu, z powodu że coś tam powiedział w gazecie na kościół. Wie także, że jest kryty towarzysko, bo my jesteśmy wystawieni jak na widelcu, nikt nie będzie nas bronił, a jeśli sami spróbujemy to Piekorz zrobi przedstawienie o tym jak nienawidzimy uczciwej pracy Ślązaków.
Tak samo górnik wie, że nikt nigdy nie będzie mu zarzucał lenistwa, żerowania na cudzej pracy, wczesnej emerytury i takich rzeczy, bo on pracuje naprawdę i jemu się należy. Kuczok zaś – który co prawda górnikiem nie jest, ale nie ma to znaczenia – pożyczył sobie od górnika ten sposób myślenia, to dziwne narzędzie i używa go z całą powagą. Przychodzi mu to łatwo, jest bowiem Ślązakiem. To ważne i znaczące, wbrew temu co napisała w komentarzu pod tekstem Toyaha Ginewra. Bycie zaś Ślązakiem jest dziś lepsze niż bycie świadkiem Jehowy. Człowiek ma ten sam nimb wokół głowy, a jak ktoś ma jakieś wątpliwości zawsze może go odesłać do filmu pod tytułem „Serce z węgla”.
I ja już dziś dobrze wiem, że nic dobrego z tego nie będzie. Ja nie pojadę nigdy do mojego brata i nie będę z nim rozmawiał przy piwie, on nie przyjedzie nigdy tutaj. Gorzelik zaś, Kuczok i inni doprowadzą do tego, że wszyscy Ślązacy będą mieli niemieckie emerytury. Nam zaś pozostanie jedynie policzenie poległych i capstrzyk.
"Pitaval prowincjonalny" jest tam gdzie zawsze czyli na stronie www.coryllus.pl
Inne tematy w dziale Polityka