Byłem ostatnio pod Włodawą na wakacjach. Wychodzi tam lokalny tygodnik, którego tytułu nie pamiętam, ale w jednym ze starych numerów tegoż tygodnika przeczytałem ogłoszenie następującej treści: Nauczę pisania książek. Pod spodem był numer telefonu. To jest, w mojej ocenie, wiadomość wprost fantastyczna. Oto w małym mieście położonym na samej granicy z Białorusią mieszka ktoś, kto za niewielką jak przypuszczam opłatą uczy pisania książek. Nie wiem co obejmuje taka nauka, ale logicznym byłoby gdyby znalazł sobie ów człowiek kooperanta, który będzie uczył wydawania książek, oraz kolejnego, który zdradzałby chętnym tajniki handlu książkami. Wtedy mielibyśmy fenomen prawdziwy, trzech muszkieterów runku wydawniczego z Włodawy, którzy próbują ratować coś co z wierzchu wygląda na rzecz nie do uratowania. Niestety mamy tylko samotnego D'Artagnana, który uczy pisania książek. Trzeba życzyć mu powodzenia oraz wielu zdolnych uczniów, którzy pilnie będą uczyli się pisania książek. I może w końcu jakąś napiszą.
Po tym wstępie moglibyśmy rozważania nasze pociągnąć w dwóch kierunkach. Po pierwsze moglibyśmy zacząć zastanawiać się nad kryzysem ekonomicznym, którego oznaką jest to ogłoszenie. Nikt przecież o zdrowych zmysłach nie uczy pisania książek we Włodawie. Jeśli ktoś to próbuje robić, samemu nie napisawszy uprzednio żadnej książki, lub jedną góra dwie to znaczy, że bieda zapukała do jego drzwi, a on usiłuje ratować się w jedyny dostępny mu sposób. Możliwe jest także, że człowiek ów to oszust dotknięty jakąś manią, który liczy na łatwy zarobek. Możliwe jest, że to jakiś dziwak, który marzy o tym, że na jego kurs zapiszą się długonogie nimfy z włodawskich osiedli, a on będzie im tłumaczył co zrobić, żeby napisać dobrą książkę. Pewne jest jedno – ogłoszenie to może być jedynie aktem rozpaczy. Nie może być to projekt badawczy taki jaki zorganizował Paweł Przywara, bo nauczyciel i jego książki tkwili samotnie pomiędzy ogłoszeniami o korepetycjach i sprzedaży działek. Był więc ów anons jednorazowym aktem desperacji.
Porzućmy jednak rozważania o kryzysie, bo tym zajmują się dziś wszyscy, a ja mam przymus chodzenia ścieżkami mało uczęszczanymi. Porozmawiajmy o funkcji rynku wydawniczego w Polsce. Po co on jest i po co autorzy umieszczają na nim swoją produkcję?
Otóż cały polski rynek wydawniczy to propaganda, w dodatku skierowana do wewnątrz. Czyli propaganda, którą Polacy sprzedają Polakom. Ma ona pewną charakterystyczną cechę, która dyskwalifikuje ją jako narzędzie skuteczne. Otóż deklarowany cel owej propagandy nigdy nie jest tożsamy z jej rzeczywistym celem. Jej wykonanie zaś pozwala od razu stwierdzić, że człowiek który zaplanował akcję propagandową wyrażającą się poprzez książkę nie ma pojęcia kim jest jego czytelnik. Sprawa wygląda tak jakby autorzy pisząc swoje książki mieli przymus dotarcia do jak największej liczby osób, jakby za każdym razem chcieli wyprodukować dzieło dla masowego odbiorcy, a do tego jeszcze wyobrażenie o tym odbiorcy kształtowali sobie na podstawie lektury Gazety Wyborczej. I to dotyczy wszystkich, w szczególności zaś autorów „naszych”, „prawicowych”. Oni pierwsi wpadają w tę pułapkę zastawioną przez nie wiadomo kogo, oni pierwsi zaczynają ten taniec godowy i zachowują się jak rzadki gatunek ptaka, któremu naukowcy podstawili plastikową atrapę samicy, żeby sfilmować jego zachowania w czasie godów. I nie zdarzyło się jeszcze by ktoś z mainstreamowych autorów nazywających siebie prawicą ten schemat złamał. Wszystkie powstające w głównym nurcie, zwanym dla niepoznaki „drugim obiegiem” prawicowe książki charakteryzuje to, że są one przeznaczone dla czytelnika modelowego a nie prawdziwego. Książka zaś, o czym już tu mówiliśmy to medium intymne i musi się w niej znajdować wiele spraw, które autor odkrywa tylko i wyłącznie dla swojego czytelnika, takiego jakiego sobie przeczuł, a nie takiego jakiego mu ulepili z gliny macherzy od promocji.
Jest ponadto prawicowa nisza literacka przekonana o tym iż obszar rynku jaki jej przypadł w udziale jest niewielki w porównaniu z tym, na którym hasa taki Mariusz Szczygieł. To jest złudzenie, bardzo wielu czytelników czeka na treści nowe, świeże i odmienne od modelowych. Tyle, że oni tych treści nie dostają. Otrzymują coś, co w najgłębszych pokładach podświadomości jest dla nich uwłaczające. Wielu czytelników zdaje sobie z tego sprawę, ale wielu nie i oni właśnie reagują agresją kiedy ktoś próbuje krytykować ich „ulubionych” autorów, którzy wcale nie są „ulubionymi” autorami, ale tak po prostu wypada mówić. Dla mnie najdziwniejsze jest to, że nikt na prawicy nie wpadł na żaden pomysł dotyczący sprzedaży i promocji swoich książek za granicą. Być może Ziemkiewicza gdzieś wydają, ale nie jestem tego pewien. Przy wielkiej zaciekłości i parciu na rynek wewnętrzny nie ma w ogóle żadnego ciśnienia na zewnątrz. Tak jakby nikogo z polskich autorów nie interesowała sława. Myślę, że jest to wynikiem rutyny i zadowolenia wypływającego z faktu, że jest się pierwszym „we wiosce”. To duża satysfakcja, ale doświadczenie uczy, że ulotna. Nie ma nawet wydawców, którzy zaplanowaliby i zrealizowali wydarzenie promujące jakąś polską książkę za granicą. Mam tu na myśli silną promocję, prawdziwą kampanię, czyli coś takiego co mogliśmy oglądać przy okazji Harry'ego Pottera. Ok, nie ma takiej książki. No, ale są autorzy przecież, można się z nimi dogadać, że taka książka powstanie. Można? Nie można. Oczywiście, że nie można, tak jak nie można nauczyć nikogo pisania książek we Włodawie. To jest niemożliwe, bo narada taka zaowocowała by w najlepszym wypadku wyprodukowaniem planu na kolejną Trylogię, a w najgorszym zamieniłaby się w awanturę. To są niemożliwe rzeczy. Taki plan mógłby powstać jedynie w jakiejś serio zainteresowanej promocją Polski za granicą agendzie rządowej lub w gabinecie poważnego, lekko zwariowanego biznesmena z Ameryki, który nigdy nie miał żadnych ambicji literackich. Nie ma jednak ani takich agend rządowych, ani takich biznesmenów.
Jednak istnieje polska literatura za granicą i ona jest ponoć nawet czytana. Wspomniany tu Mariusz Szczygieł pisze książki, które tłumaczone są na wiele języków. Ich treść zaś, mnie lub bardziej udana sprowadzić da się do jednego zdania: Czesi są fajniejsi od Polaków, bo mają mniejsze nagrobki na cmentarzach. Tu jest, myślę, sedno sprawy. Polskie książki tłumaczone za języki obce to właśnie taka psychologia dla ubogich, która ma trzymać naród w parterze i podsuwać mu wzorce skądinąd, z takich Czech na przykład, gdzie wszystko jest lepsze, fajniejsze i ciekawsze. I jeszcze do tego nie mają tam takiego fioła na punkcie Pana Boga.
Czego ja się znowu czepiam – spyta ktoś i dlaczego nie kontempluję po prostu wielkości i głębi naszych rodzimych autorów, którzy demaskują dla nas czarną rzeczywistość i mówią nam jak źle jest, jak strasznie będzie i jak mało mamy szans na poprawę swojego losu. Otóż ja się nie mogę zgodzić na dystrybuowanie takich treści i na sposób w jaki jest to czynione, albowiem wiem, że pojedynczy człowiek, który ma szczere intencje i trochę energii może zrobić bardzo wiele. Nawet jeśli pomagają mu tylko dwie osoby. Nie wierzę więc, by tuzy polskiej literatury nie chciały podjąć próby odwrócenia wektora sprzedaży swoich książek i nie skierowały go na zewnątrz dla dobra nas wszystkich. Jeśli tego nie czynią, to oznacza tylko jedno – nie są tuzami. Po prostu. Tak samo jak ich czytelnik nie jest prawdziwym czytelnikiem, a jedynie plastikową atrapą samicy altannika australijskiego.
Ignorując jak zwykle wszystkie zarzuty i posądzenia o bezczelność zapraszam na stronę www.coryllus.pl. I zachęcam do kupowania książek. Moich i Toyaha. Zapraszam także do księgarni „Tarabuk” w Warszawie przy ul. Browarnej 6, do księgarni „Ukryte miasto” w Warszawie przy Noakowskiego 16, do sklepu FOTO MAG przy stacji metra Stokłosy i do księgarni Karmelitów w Poznaniu przy Działowej 25. Oraz na stronę www.ksiazkiprzyherbacie.otwarte24.pl Zachęcam także do odwiedzenia strony http://vod.gazetapolska.pl/ gdzie można obejrzeć rozmowę pomiędzy Grzegorzem Braunem i autorem tego bloga.
Inne tematy w dziale Kultura