Wielkimi krokami zbliżają się czasy kiedy seks przestanie być towarem, wielkie zaś zasługi w unieważnieniu d...py Maryni jako dźwigni handlu i postępu położył, kładzie i nadal będzie przez jakiś czas kłaść znany polski reżyser Andrzej Żuławski. Nie wiem co zrobią wtedy wszyscy nasi i nie nasi twórcy, bo przecież poza ściąganiem gaci w nieodpowiednich momentach i obracaniem się w trakcie owego ściągania na pięcie ludzi ci nic nie potrafią. No, ale bądźmy dobrej myśli, może jakoś sobie poradzą i film polski żył będzie nadal z naszych pieniędzy, tak jak do tej pory.
Dlaczego ja dziś podjąłem temat tak beznadziejnie trywialny jak twórczość Żuławskiego i jego relacje z panią Rosati? Otóż przeczytałem wczoraj wywiad, który znajduje się w Newsweeku, gdzie Żuławski opowiada o swoich zatrudnieniach przy akceptacji scenariuszy. Według niego, tak to zrozumiałem, choć mogę się oczywiście mylić, największym problemem kina polskiego nie jest złodziejstwo, ale złe proporcje pomiędzy kinem gwiazdorskim a kinem artystycznym. Otóż – być może to ironia, ale wiecie jak to jest z ironią u starych wariatów – twierdzi Żuławski, że za dużo jest tego kina artystycznego, na które krytyka pędza ludzi biczem recenzji, że się tak poetycznie wyrażę. Mało zaś mamy prawdziwie dynamicznych obrazów, pełnych emocji i tego co w kinie najważniejsze czyli zmysłowości. Sami to przeczytajcie bo mogłem coś pokręcić, ale chyba jednak nie, chyba dobrze zrozumiałem intencje reżysera.
Mamy oto kino polskie, które finansowane jest mniej więcej tak samo jak lokale w Chicago w czasach prohibicji. Jednym z beneficjentów tego systemu jest człowiek nazwiskiem Żuławski, który nie nakręcił w życiu ani jednego dobrego filmu. Czego byście nie próbowali oglądać, po 15 minutach okazuje się, że mimochodem zarzygaliście sobie ubranie. Aktywność tego pana polega na uporczywym trzymaniu się sukienek dużo odeń młodszych i efektownych kobiet. I ja nie twierdzę, że to źle, nie twierdzę, że nie ma ludzi, którzy mogą Żuławskiego podziwiać za ten efekt. W końcu konkurencja ta jest jedną z najtrudniejszych i nie dorównuje jej nawet stanie na rękach, w stroju Batmana, w basenie pełnym kisielu truskawkowego. A Żuławski ma przecież jakieś wyniki, mimo wieku i demencji. Jest co podziwiać. No, ale jak to zwykle bywa na tym blogu musimy się zastanowić nad istotnym sensem tego przedstawienia, bo choć możemy uwierzyć w to, że aktorka Sophie Marceau była w nim zakochana bez pamięci, o tyle w to samo przełożenie w przypadku Weroniki R, wierzyć już nie jesteśmy w stanie.
Po co filmowi i machinie, która go napędza potrzebni są ludzie tacy jak Żuławski? Po co oni są i dlaczego muszą wywoływać skandale, dlaczego muszą pisać książki o kobietach, które już ich nie chcą i szukają nowych wrażeń i czemu lecą z tym wszystkim do wysokonakładowych tygodników?
Otóż bez nich, bez tego z istoty swojej fałszywego sznytu, nikt nie uwierzyłby, że kino to sztuka. Są oczywiście momenty, że kino jest sztuką w istocie, ale wiążą się one, w moim mniemaniu, z ograniczeniami budżetowymi. Kiedy reżyser ma mało pieniędzy wtedy kino może okazać się sztuką i przygodą. W innych przypadkach kino to przemysł i podlega regułom rządzącym innymi gałęziami przemysłu. Począwszy od szkół aktorskich, w których wyszukuje się ludzi podobnych do kogoś znanego, albo po prostu bardzo efektownych, zarówno in plus, jak i na odwrót, poprzez scenariusze zrzynane od wielkich sław, na sztuczkach operatorskich kończąc, kino to format. Sklep z gotowymi fragmentami, które następnie składa się do kupy tak, by komuś się to z czymś skojarzyło. Albo z dzieciństwem, albo z pierwszą miłością, albo z zabawą, na której dostał w zęby. I to jest kino autorskie, zwane niekiedy także artystycznym. Jeśli chodzi o kino gwiazdorskie jest jeszcze gorzej, bo tam się tylko wymienia dekoracje i mundury bohaterów. Jak długo to może być ciekawe? Bez Żuławskiego i Rosati bardzo krótko, ludzie nie wysiedzieliby na kolejnym filmie, gdyby w gazetach, w przerwach pomiędzy premierami nie pokazywali tego staruszka i jego emocji.
Z emocjami niestety już tak jest, że nawet jeśli są bardzo gorące to przychodzi taki moment, że gasną, w pewnym zaś wieku, w dodatku, wszystkie emocje prócz przemożnej chęci położenia się na kanapie i popykania pilotem po kanałach, przestają być ważne. A skoro przestają być ważne, a jednak są podnoszone, to znaczy, że lansująca je osoba po prostu oszukuje. Jak wiecie Żuławski przegrał właśnie proces z Rosati. On napisał książkę, w której występuje osoba bardzo podobna do niej, a ona go pozwała. On twierdzi, że to nie ona, ona twierdzi, że to ona i czuje się zbrukana. Nakład książki schodzi. Ponieważ wyrok nie jest prawomocny, a opiewa na 100 tysięcy złotych, podejrzewam, że w istocie chodzi o to, że Weronika Rosati chce mieć udział w zyskach. Nie wie jednak biedulka jakie to są zyski i pewnie liczy na to, że porównywalne zyskami jakie osiągają skandalizujące powieści na rynkach amerykańskich. Nic z tego miła pani, tu się niestety obłowić nie da. Myślę, że nawet tak nachalna kampania reklamowa, jaką zafundowały nam media nic nie pomoże i książka Żuławskiego zrobi klapę. On tam bowiem pisze o tym wszystkim, o czym opowiada po różnych telewizjach i gazetach od pół wieku, czyli o swoich fascynacjach literackich i filozoficznych. W przerwach zaś opisuje panią Rosati. Takie zaś opisywactwo załatwia każdy produkt, nawet jeśli ma on wspomaganie w postaci gołej pupy. No, ale Żuławski taki akurat miał plan.
Plan jak plan, uważam, że są lepsze. Ot choćby nasz kwartalnik, pod tytułem „Szkoła nawigatorów”. Właśnie zamknęliśmy drugi numer, a teraz rzecz się składa. No i wyobraźcie sobie, że Tomek, który rysuje cały czas ten Mohacz, huknął jeszcze w międzyczasie dwa jednostronicowe komiksy do tego numeru. Oba są początkiem większej całości i w żadnym nie występuje Weronika Rosati, ani w ogóle nie ma tam gołych bab. Nie ma też Żuławskiego, ani jego fascynacji intelektualnych, co uważam, za wielki sukces. No więc zaczynamy publikację dwóch kultowych albumów komiksowych. Pierwszy z nich nosi tytuł „Pojedynki wszech czasów czyli przybornik inteligenta”. Odcinek zaś premierowy nazywa się „Jak gitarhero zabił rockgoda”. Drugi zaś komiks ma charakter wyraźnie demaskatorski i nosi tytuł „Przygody Adama M. na milicji”. Wszystko to będziecie mogli znaleźć już za trzy tygodnie w naszym nowym kwartalniku. Prócz komiksów będzie tam także mnóstwo ciekawych tekstów. Zapraszam.
Na naszej stronie www.coryllus.pl pojawił się już regulamin konkursu na komiks według „Baśni jak niedźwiedź”. No więc jest tak, mamy trzy kategorie: bitwy, kresy, święci. Do każdej kategorii przyporządkowane jest jedno opowiadanie i można sobie wybrać co się chce rysować. Czy bitwę pod Żyrzynem według opowiadania „Żyrzyn 1863”, czy historię księcia Romana Sanguszki według opowiadania „Baśń kresowa”, czy może historię św. Ignacego de Loyola według opowiadania „Trzydniowa spowiedź kochanka królowej”. Nagrody są niekiepskie, w każdej kategorii po trzy. Za pierwszą 5 tysięcy minus podatek, który w takich razach koniecznie trzeba odprowadzić, za drugą 3 tysiące minus tenże podatek, a za trzecią 2 tysiące minus wspomniany podatek. Myślę, że warto się pokusić, tym bardziej, że z autorami najlepszych prac chciałbym potem podpisać umowy na stworzenie całych albumów, według mojego scenariusza. Aha, jeszcze jedno: na konkurs nie rysujemy całej historii, ale jedynie od 4 do 6 plansz formatu A 4 w pionie. Szczegóły są już na stroniewww.coryllus.pl w specjalnej zakładce „Konkurs”. Prace będzie można nadsyłać do 20 maja, a ogłoszenie wyników nastąpi 20 czerwca.
Ponieważ intensywnie zbieramy pieniądze na nagrody, które są dość poważne, umieściłem w sklepie kilka nowych tytułów, są to albumy z archiwalnymi zdjęciami, dość szczególne o tematyce raczej mało spopularyzowanej. Opisy znajdziecie przy zdjęciach okładek. Zysk z ich sprzedaży przeznaczamy w całości na nagrody konkursowe.
Na stronie www.coryllus.pl mamy nowe obrazy Agnieszki Słodkowskiej, ze słynnej już serii „japończyków” mamy też cztery portrety bohaterów naszego komiksu o bitwie pod Mohaczem. Można tam także kupić poradnik „100 smakołyków dla alergików” autorstwa Patrycji Wnorowskiej, żony naszego kolegi Juliusza. No i oczywiście inne książki i kwartalniki. Jeśli zaś ktoś nie lubi kupować przez internet może wybrać się do sklepu FOTO MAG przy stacji metra Stokłosy, do księgarni Tarabuk przy Browarnej 6 w Warszawie, albo do księgarni wojskowej w Łodzi przy Tuwima 33, lub do księgarni „Latarnik” w Częstochowie przy Łódzkiej 8. Nasze książki można także kupić w księgarni „Przy Agorze” mieszczącej się przy ulicy o tej samej nazwie pod numerem 11a. No i jeszcze jedna księgarnia ma nasze książki. Księgarnia Radia Wnet, która mieści się na parterze budynku, przy ulicy Koszykowej 8.
Inne tematy w dziale Kultura