Mariusz Ziomecki Mariusz Ziomecki
1399
BLOG

Klamerka i torebka

Mariusz Ziomecki Mariusz Ziomecki Polityka Obserwuj notkę 70

 

Co teraz, gdy Bronisław Komorowski wygrał wybory prezydenckie? Chciałbym świętować, ale nie czuję radości. Pierwsze dwie myśli po ogłoszeniu wyników nie są zbyt kojące dla takich jak ja, z którzy braku laku, z klamerkami na nosie i torebkami lotniczmi pod ręką, na "Bronka" głosowali.

 

Wszystko, co wiem o polityce (polskiej i w ogóle) podpowiada mi, że ze względu na zbliżające się następne wybory, partia rządząca nie wykorzysta szansy na sprawne przeprowadzenie reform. Przez najbliższy rok z okładem rząd Tuska skoncentruje energię na prowadzeniu zajadłej kampanii. Druga myśl wiąże się z pierwszą, z nawet może okazać się jej wynikiem: Jarosław Kaczyński może zostać premierem w 2011.

 

Siła PiS jest widoczna gołym okiem. Partia Kaczyńskiego wychodzi z kampanii jak dobrze naoliwiona machina bojowa, politycznie wzmocniona, z nową wiarą w swoje możliwości i misję. Jej lider przegrał nieznacznie, po niezłej kampanii. Biorąc pod uwagę napięcia gospodarcze w Europie i w świecie, oraz zniecierpliwienie, wręcz rozczarowanie elektoratu PO, które ujawniło się z niespodziewaną siłą w pierwszej turze, plus niewykluczone zmartwychwstanie lewicy – kto wie? Przyszłoroczne wybory samorządowe i parlamentarne mogą przebudować polityczny krajobraz Polski.

 

Główne partie o tym wiedzą i kalendarz wyborczy bardziej niż cokolwiek innego determinuje ich strategię. To kalendarz zdecyduje o tym, jak będzie zachowywał się nowy lokator Pałacu Namiestnikowskiego, przynajmniej w pierwszym okresie urzędowania.

 

Oczywiście jest prawdopodobne, że prezydent Komorowski po objęciu urzędu spróbuje trochę wybić się na niepodległość, nieco zdystansować się wobec środowiska politycznego, które wyniosło go do władzy, ciut uniezależnić od lidera PO Donalda Tuska. Taka jest logika systemu i tak dyktuje ludzka psychologia. Naturalne dążenie prezydenta do niezależności potwierdził, w swoim dziwacznym stylu, prezydent Lech Wałęsa i, wyraźniej, Aleksander Kwaśniewski. Już w trakcie kampanii Komorowski zrobił gest w tym kierunku, wskazując Marka Belkę jako swego osobistego kandydata na szefa banku centralnego. Kwestia, czy faktycznie była to autonomiczna decyzja marszałka sejmu, czy pomysł jego sztabu, pozostaje otwarta. Jednak na koniec dnia, obawiam się, tej autonomii będzie tylko „trochę”, „nieco” i „ciut”. Do tej pory Bronisław Komorowski nie dał się poznać jako samodzielny, silny podmiot polityczny. Obawa, że jak gumowy stempel będzie bezkrytycznie zatwierdzał przedłożenia parlamentarnej większości, pozostaje zasadna. Istotny element podziału i równowagi systemu władzy w Polsce, skonstruowany przez architektów polskiej Konstytucji, pozostanie raczej wyłączony, z wszystkimi negatywnymi skutkami dla jakości rządzenia.

 

 

Business as usual (jak zwykle) toczyć się będzie we wszystkich kluczowych ośrodkach polskiej polityki. W PiS stało się to jasne już w niedzielę wieczorem: to w wypadku wygranej Kaczyński miał zabrać ze sobą do Pałacu Namiestnikowskiego część starej kadry a władzę w partii przekazać, według pogłosek, młodej generacji. Wynik oznacza, że wszystko zostaje po staremu, prezes trwa jak skała. Kampania, i pierwsza wypowiedź lidera PiS do mediów po ogłoszeniu prognozowanych wyników pokazały z kolei, że istota autorskiego projektu Kaczyńskiego dla Polski pozostała niezmienna. To nadal polityk konserwatywny, dziedzic obskuranckiej endecji i romantycznej megalomanii piłsudczyków, patriota starej szkoły, spoglądający na świat przez anachroniczne okulary, przez to bywa śmieszny – a zdarza się, że też niebezpieczny. Pozostaje Kaczyński również mało przewidywalny, co u pierwszoligowego polityka jest wadą. Gdy ostatnio kilkakrotnie wykroczył poza swoje utarte ścieżki – wygłaszając orędzie „do braci Rosjan”, czy wysilone komplementy pod adresem Niemców – nie wypadł zbyt przekonująco.

 

Platforma z kolei, występując z prośbą o 500 dni nowego kredytu zaufania, w groteskowy sposób usiłuje przedstawić żółtą kartkę, jaką dostała od wyborców w pierwszej turze, jako nowy „mandat”. Przypomina w tym studenta, który po zawaleniu roku studiów solennie obiecuje rodzicom, że od następnego semestru będzie już pilnie chodzić na wykład, ćwiczenia i uczyć się jak cholera do egzaminów. Nie trzeba być geniuszem by zauważyć, że 500 dni ma służyć jako propagandowe alibi nic nie robienia przez kolejnych 365 dni. Ekipa Tuska wybiera się na mecz i piwo, interes nadal zostaje w rękach propagandzistów. Wiara tych osób, że reformowanie kraju a nawet przyzwoite administrowanie nim nie jest do pogodzenia z wygrywaniem wyborów, pozostała niestety nienaruszona. Jak ów student, partia rządząca do roboty zabierze się „potem”.

 

W tych okolicznościach szansa na przeprowadzenie gardłowych reform czy trwałe upuszczenie złej krwi z polskiej polityki jest równie mikroskopijna jak przetrwanie śnieżynki w piekle. Jest to nieszczęście nie tylko dla polityków, w końcu niepozbawionych ambicji, ale przede wszystkim dla obywateli. Bo czasy nadeszły nieciekawe i niebezpieczne. Nasza „zielona wyspa” nie jest ani w połowie tak stabilna, ani bezpieczna, jak sugeruje rządowa propaganda.

 

Słabnie Unia Europejska, światowe przywództwo wymyka się osłabionym Stanom Zjednoczonym, co prowadzi do destabilizacji. Ciemne chmury wciąż się gromadzą nad światowym systemem finansowym, wzrost gospodarczy w krajach rozwiniętych kuleje a po wpadce Grecji inwestorzy zaczęli bardzo podejrzliwie patrzeć na obligacje praktycznie wszystkich rządów. Polski wzrost gospodarczy pozostaje zbyt słaby, by zapobiec pęcznieniu długu publicznego a bezrobocie trwa na poziomie, który jest nie do przyjęcia ze względów społecznych. Zrobiło się naprawdę zbyt niebezpieczne, by duże europejskie państwo blokowało swój proces polityczny na jałowym biegu demagogii.

 

Trzy główne partie, PO, PiS i jednak SLD, nie zdradziły do tej pory, że te realia w ogóle docierają do ich świadomości. Polscy politycy uporczywie robią swoje. W kampanii słyszeliśmy tylko licytacje, kto rozda więcej publicznych pieniędzy, żadnych poważnych programów. Według liderów PO i PiS, nie będzie podniesienia wieku emerytalnego – choć nie ma już chyba ekonomisty, który uważałby, że da się tego uniknąć. Sensowna reforma systemu szpitali wydaje się prawie niemożliwa po tym, jak temat wzięły na warsztat oba sztaby wyborcze.

 

W niedzielę wieczór było sporo zwycięzców – i jeden wielki przegrany. Komorowski wygrał wstęp do Pałacu Namiestnikowskiego, Kaczyński odbudował swoją partię. Jednak patrząc z perspektywy potrzeb Polski i jej obywateli, nie za bardzo jest co świętować. Nasze społeczeństwo jest tragicznie podzielone, nasza demokracja, wbrew temu co pompatycznie ogłosił prezydent-elekt, funkcjonuje słabo a państwo właśnie bierze ślizgiem niebezpieczny historyczny zakręt. Trzymajmy kciuki, abyśmy za kolejnych dwadzieścia lat, patrząc wstecz, nie musieli uznać, że właśnie tego lata 2010 zaczęliśmy gubić niepowtarzalne szanse.

 

Jako Bliźniak, jestem ciekawski ale szybko się nudzę; lubię ludzi, choć słabo toleruję durniów, nieuków, ideologów i klasycznego "frustrata polskiego"

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka