Oto kwintesencja polskiego lecznictwa! / Fot. Google
Oto kwintesencja polskiego lecznictwa! / Fot. Google
el.Zorro el.Zorro
629
BLOG

Toczona rakiem polska korporacja medyków

el.Zorro el.Zorro Rozmaitości Obserwuj notkę 13

Bardzo drodzy, ale tylko w utrzymaniu, lekarze.

Zanim zaczniecie żądać kolejnych miliardów,

przestańcie marnotrawić te, już wam przyznane!


        Batalia polskich łapiduchów „o godne wynagrodzenia” wlecze się równie długo, co propagandowa ramota w 1. Programie Polskiego Radia, zatytułowana „Matusiakowie”!

Sięga bowiem czasów późnego towarzysza Gomułki, czyli połowy lat 60 XX wieku, kiedy to wnerwiony „oczekiwaniami płacowymi” gensek Gomułka walnął z mównicy do towarzyszy lekarzy te oto słowa:

    „Jeśli wam mało tego, co płaci wam państwo, to sobie doróbcie na prywatnej praktyce”.

Dla tych, którzy o realiach czasów rządów towarzysza Gomułki wiedzą tyle, ile dowiedzieli się z propagandowych agitek made in IPN, w czasach Gomułki nie tylko na poważnie traktowano obligatoryjny dla tak zwanego aparatu sekularyzm, ale także urzędowo wręcz tępiono wszelkie formy indywidualnej działalności gospodarczej, do tego stopnia, że, dokładnie, narzucano urzędnikom skarbówek limity doprowadzonych niewspółmiernymi do skali przewinień domiarami upadłości prywatnych warsztatów rzemieślniczych, a „prywaciarz” był kimś równie paskudnym, co drobny przestępca.

Tak więc sugestia, aby w ustroju dyktatury bolszewickiej lekarze otwierali sobie i to na masową skalę, lukratywne praktyki, wydawała się posunięciem, jak na warunki bolszewickiego dogmatyzmu, nie tylko rewolucyjnym, ale wręcz ocierała się o bolszewicką herezję.

Pewnym usprawiedliwieniem niech będzie to, że lekarze, nawet w czasach PRL, składali korporacyjne ślubowanie, w myśl którego NIE MOGLI ODMÓWIĆ udzielenia pomocy lub porady, nawet jeśli w tym czasie nie byli w pracy I MOGLI za taką fatygę przyjąć gratyfikację, jeśli tylko w celu spełnienia tejże powinności, lekarz musiał oderwać się od wykonywanych zajęć. Do tego należy też podnieść, że jeszcze w latach 70, nawet w ówczesnych miastach wojewódzkich, ilość karetek i dyżurujących na Pogotowiu Ratunkowym zespołów nie przekraczała 10 zastępów, więc dyspozycyjny lekarz w miejscu zamieszkania stanowił ważny element systemu niesienia pomocy w nagłych przypadkach.

    Niestety, środowisko lekarskie, niemal od razu wynaturzyło system, zamieniając zwyczajowe i utrwalone jeszcze w starożytności wręczanie „dowodów wdzięczności”, w jawnie kryminogenny układ korupcyjny, w którym dostęp do skutecznych terapii mieli, oprócz VIP-ów TYLKO ci chorzy, który zaordynowali decyzyjnym lekarzom terapię tuczenia portfela, dzięki któremu to procederowi mogli korzystać ze skutecznych procedur leczniczych, a potem dobrodziejstw rehabilitacji.

Natomiast sytuacja, do której doprowadzono ŚWIADOMIE politycznymi działaniami podjętymi na początku „transformacji ustrojowej” czyli od pierwszych lat 90 XX wieku, woła nie tylko o Trybunał Stanu dla większości ministrów, zaczynając od ministra Wiktora Masłowskiego, ale przede wszystkim o przykładowe ukaranie wieloletnim więzieniem i konfiskatę majątków resortowych urzędników, z rzeczonym Wiktorem Masłowskim na czele.

    Bo w Polsce patologia zaczyna się JUŻ PRZY REKRUTACJI na studia medyczne, a potem tylko się pogłębia!

Tak naprawdę to TYLKO JEDEN RAZ rekrutacjana akademie medyczne odbyła się wedle transparentnych reguł, wedle których na uczelnie mógł dostać się KAŻDY abiturient, który odpowiednio dobrze opanował kanon rozszerzonego programu nauczania w liceach ogólnokształcących. (Był wówczas jeden kanon i jedne podręczniki, oraz zbiór lektur uzupełniających dla wszystkich szkół w Polsce). A stało się tak w roku 1981, kiedy to na uczelniach, na mocy Stanu Wojennego, urzędowali komisarze wojskowi, którzy nakazali akademiom medycznym wdrożenie zakresu egzaminów wstępnych obowiązujących do tej pory jedynie na Wojskowej Akademii Medycznej, których naczelną zasadą było, aby zakres pytań mieścił się w programie nauczania liceum ogólnokształcącego. Cóż, studia na WAM były trudniejsze od studiów na akademiach cywilnych, bo obok tego samego zakresu wiedzy medycznej, student musiał też przyswoić sobie PRAKTYCZNE umiejętności z wojskowego zarządzania zasobami, nie wspominając o wojskowym rygorze, regulowanym Regulaminem Służby podchorążego. Tak więc, praktycznie, KAŻDY kto zdał egzamin wstępny na WAM, (włącznie z egzaminem z W-F), zostawał studentem tej uczelni.

Ale w roku 1981, podczas naboru na akademie medyczne, doszło do monstrualnego skandalu, bo indeksy otrzymali nie ci, co powinni, a do tego, nie wszystkich „przypadkowych” kandydatów na wyrobników Eskulapa udało się wyciąć na sesjach, aby zrobić tym sposobem miejsce dla tych „właściwych”, czyli progenitur „lekarzy z dorobkiem”, niekoniecznie odnotowujących w CV częste ekscesy wyleczenia pacjentów. Tak więc zaprawdę słuszne anse do junty gen Jaruzelskiego mieli lekarze, bo nie dość, że wielu z nich, prawem powielaczowym trafiło „w kamasze”, gdzie było im trudno uprawiać jawną prywatę, jaką odstawiali w cywilu, to na dokładkę zanosiło się na taka sytuację, w której ich progenitury będą musiały zdawać wstępniaki w oparciu o materiał dostępny wszystkim zainteresowanym, a nie tylko tym, którzy, jeśli nie mieli odpowiednich wejść, zainwestowali w wyceniane w dolarach korepetycje, na których, oczywiście przypadkiem, trenowano odpowiedzi na pytania, jakie „mogły” się pojawić na egzaminie pisemnym lub ustnym.

    A to dopiero początek patologii, jaką radośnie kultywuje się na polskich akademiach medycznych, bo, pewnie przypadkiem, WAM rozwiązano, mimo że była kuźnią lekarzy nie tylko biegłych w arkanach sztuki medycznej, ale PRZEDE WSZYSTKIM nie mających problemów z logistyką, co wydaje się być piętą Achillesa większości łapiduchów made in Poland, którzy nawet nie potrafią pisać tak, aby inny mógł to co napisali, przeczytać.

Na polskich akademiach medycznych nikt nawet nie próbuje uczyć adeptów sztuki Eskulapa ...leczyć pacjentów! Tam się studentom zaśmieca umysły ogromem zupełnie nieprzydatnej podczas leczenia wiedzy akademickiej, zamiast uczyć ich technik rozpoznawania chorób lub schorzeń, (to nie to samo), po ich objawach, oraz wyrabiać takie podejście do pacjenta, wedle którego człowiek to JEDNA CAŁOŚĆ, a nie odrębnie funkcjonujące organy i układy.

Nic zatem dziwnego w tym, że statystyczny magister polskiego wydziału lekarskiego, nie potrafi leczyć, a tylko posiada mniejszy lub większy zasób zupełnie nieprzydatnej w codziennej praktyce lekarskiej wiedzy akademickiej.

Owszem, potrafi sprawnie kroić pacjentów, ale prawie tę umiejętność posiada każdy czeladnik masarski, którą zdobywa nie na akademii, ale podczas dwuletniej nauce w zasadniczej szkole zawodowej.

    Wadliwy, o ile nie wręcz patologiczny jest obowiązujący w Polsce system zdobywania certyfikatu lekarza,

bo oparto go na teście, składającym się z 200 pytań, na którego rozwiązanie wyznaczono limit 4 godzin, co oznacza, że na rozwiązanie jednego zadania przypada „aż” 72 sekundy!

Jakby profesorkowie zapomnieli tego, co uczono ich na studiach, Zorro podpowiada, że DOWIEDZIONO ponad wszelką wątpliwość, iż człowiek może wydajnie pracować umysłowo raptem przez 90 minut, czyli rozwiązać w tym czasie raptem 75 zadań. Potem MUSI dać odpoczynek szarym komórkom przez około 20 minut. Jeśli tego się zaniedba, to wynika testu nie tyle będzie odzwierciedleniem wiedzy i odporności na działania pod presją, czyli umiejętności w zawodzie medyka pożądanych, co zdolności do utrzymania koncentracji w warunkach wyczerpania neurologicznego, czegoś przydatnego JEDYNIE na polu walki albo sprawdzianach surwiwalowych.

Aby taki test zaliczyć, trzeba udzielić minimum 58% poprawnych odpowiedzi, a to oznacza, że przyszły polski łapiduch może mieć spore obszary „białych plam” na niwie PODSTAWOWEJ wiedzy zawodowej, a i tak zostać dopuszczonym do SAMODZIELNEGO leczenia ludzi.

    Patologicznego wychowania zawodowego przyszłych polskich lekarzy dopełniatak zwany staż specjalizacyjny.

To tam przyszli lekarze-specjaliści uczą się tego, że etyki zawodowej przestrzegają TYLKO frajerzy, bo ścieżkę kariery zawodowej buduje się poprzez znajomości i układy, a nie wynikami w przywracaniu pacjentów do zdrowia! Tam też poznają ile znaczy w środowisku kasa oraz na co są gotowi „ambitni” lekarze, aby zarabiać jak najwięcej.

    Niedawno stojący w kolejce po specjalizację lekarze rezydenci wbili „ostatni gwóźdź do ministerialnej trumny” Konstantemu xięciu Radziwiłłowi, jakby ktoś miał krótką pamięć, aktywnemu liderowi kontestującego poziom wynagrodzeń lekarzy POZ „Porozumienia Zielonogórskiego”, które kilka razy sparaliżowało pracę publicznej podstawowej opieki medycznej, jak nie strajkami, to obstrukcją w wypełnianiu biurokratycznych powinności, na przykład nie wydając respektowanych przez ZUS druków o niezdolności do pracy. Zaś prywatnie zwolennika wyższości średniowiecznego dogmatyzmu religijnego nad wiedzą i rozsądkiem.

Jakby nie dywagować, MA ZA SWOJE, bo z xęciunia Radziwiłła zarówno lekarz, jak i urzędnik równie udanymi się okazali jak z koziego odbytu plesówka! (Myśliwska trąbka sygnałowa).

Rzecz w godzących w nie tylko Kodeks pracy, ale wręcz w zdrowy rozsądek klauzurach, pozwalających OFICJALNIE pracować lekarzom powyżej dopuszczalnych i to tylko w wyjątkowych przypadkach, 12 godzin na dobę, oraz zachowaniem minimum jednego dnia odpoczynku po całodobowym dyżurze.

Jakby ktoś nie wiedział, NAWET w wojsku, żołnierz pełniący całodobowy dyżur, zwany tam „służbą”, ma bezdyskusyjne prawo do 4 godzin snu w czasie jej pełnienia, zaś następną służbę może podjąć DOPIERO po upływie 24 godzin od zdania poprzedniej. A przecież wojsko uchodzi za oazę bezmyślnego wykonywania rozkazów i postanowień Regulaminów, co oznacza, że w Polsce, z całym szacunkiem dla inteligencji korpusu podoficerów młodszych, „byle” kapral ma więcej rozumu, niż minister po magisterium i podyplomowych dokształtach!

Co obrotniejsi potrafią w ten sposób tyrać nawet po 40 godzin na dobę, co wcale nie oznacza, że są obdarzonymi boską mocą herosami, ale tylko mają takie „układy”, które pozwalają im kasować za wykonywana pracę z kilku źródeł jednocześnie!

Najprostszym modelem takich wyłudzeń jest równoczesne pełnienie dyżuru i w tym samym czasie przyjmowanie pacjentów w przyszpitalnej poradni specjalistycznej, albo wykonywanie zabiegów na podstawie Umowy o Dzieło lub Umowy-Zlecenia w czasie pracy na etacie. Można też inkasować zyski z dywidendy przyszpitalnej spółki, jeśli jest się jej udziałowcem, albo czerpać znaczące pożytki z przekazywania placówkom badawczym dokumentacji medycznej, zawierającej interesujące te instytucje zestawienia wyników stosowania badanych leków lub suplementów.

    WPolsce patologiczną jest organizacja pracy szpitali i przychodni

Rzecz w tym, że ludzie chorują 24 godziny na dobę, a do tego często objawy choroby, zwłaszcza wywołanej infekcjami wirusowymi, pojawiają się wieczorem, czyli w czasie w którym WIEKSZOŚC ośrodków POZ jest zamknięta na głucho, a pryzmujący w nich lekarze oddają się lukratywnym dyżurom lub równie lukratywnej prywatnej praktyce, sprowadzającej się zwykle do wydajnego leczenia portfeli seniorów lub hipochondryków z nadmiaru gotówki, bo osobom naprawdę chorym, nie mają wiele do zaoferowania na niwie leczenia, o ile maja cokolwiek, poza ordynowaniem promowanych specyfików, do zaoferowania.

Co zatem stoi na przeszkodzie, aby szpitale i co większe lub obejmujące duże obszary przychodnie, pracowały w systemie trójzmianowym, a pozostałe w systemie dwuzmianowym?!

Taka organizacja pracy wydatnie poprawiłaby nie tylko wykorzystanie zasobów ludzkich, ale zlikwidowałaby monstrualne kolejki do porad u lekarzy specjalistów.

Niestety, znacząco też ograniczałaby lekarzom pole do szantażowania ludzi potrzebujących PILNIE pomocy medycznej wymuszając albo zakup niewiele dających polis zdrowotnych albo wręcz korzystanie z bardzo drogich porad komercyjnych, mimo zdzierania powszechnego haraczu na iluzoryczną w Polsce „ochronę zdrowia”.

    Aby problem lepiej naświetlić, pochylmy się nad dwoma, jak najbardziej rzeczywistymi, kazusami.

W pierwszymzaszła potrzeba pilnego skorzystania z porady lekarskiej, a że ostre objawy chorobowe, opisywane jako „atak” wystąpiły wieczorem, około 17., próżno było szukać pomocy u łapiducha z POZ, no bo do oni o tak „późnych” porach rzadko bywają na posterunku. Pozostawała wizyta w szpitalu wojewódzkim, oddalonym o jakieś 15 kilometrów i praktycznie POZBAWIONEGO fachowego transportu, czemu trudno się dziwić, bo dyrekcja tegoż ma udziały w spółce kasującej marne 5 złociszy za każdą godzinę postoju na przyszpitalnym parkingu (i tyle samo za 30 minut oglądania ubogiego programu wewnętrznej kablówki).

Alternatywą było wezwanie pogotowia,

gdzie główną barierą była osoba ...dyspozytora, który próbował zniechęcić do realizacji wezwania, a potem próbując ...leczyć osobę z ostrym atakiem przez telefon.

Jak wiadomo, obecnie zastępy pogotowia nie dysponują lekarzami, tylko ratownikami medycznymi, odpowiednikami dawnych felczerów.

Nic więc dziwnego, że przybywający do ostrego przypadki ratownicy medyczni zostali przyjęci ze sporą rezerwą, ALE TU CZEKAŁA NIESPODZIANKA!

Zastęp okazał się bardzo kompetentnym, posługując się tabletem, wręcz wzorowo wypełnił procedury stawiania diagnozy, postawił TRAFNĄ diagnozę, (okazało się, że była to ostra infekcja tak zwanej grypy jelitowej), wystawił receptę na lekarstwa i zaświadczenie o nakazującą w dniu następnym pilną wizytę lekarza POZ, który zalecenia te wyniośle olał, nakazując targanej bólami, 80. letniej kobiecie stawić się w przychodni. No bo nie będzie byle ratownik medyczny pouczał „pana dochora specyalystę” pouczał o powinnościach! Nieprawdaż?

W drugimu osoby chorej pojawił się nagle solidny częstomocz połączony ze stanem zapalnym pęcherza i cewki moczowej. Jako, że lekarz POZ przetestował WSZELKIE typy antybiotyków i specyfików antywirusowych, desperat udał się do specjalisty, oczywiście komercyjnie, bo miał polisę, która skracała terminy. Specjalista przyjął, nawet punktualnie, obejrzał sobie „ptaszka”, zrobił USG i zalecił PSA, a także zabieg, dzięki któremu, gdyby doszedł do skutku, pacjent stałby się ortodoksyjnym Żydem lub gorliwym muzułmaninem i to w wieku mocno dojrzałym. Oczywiście zaczęto nieszczęśnika ostro leczyć pod kątem zmian onkologicznych prostaty, ale tu błogosławieństwem okazał się odległy termin pierwszej wizyty u specjalisty onkologa.

Dopiero po blisko roku, całkiem przypadkowo, bo podczas badań okresowych,(pacjent prowadził indywidualną działalność, więc nie musiał takich badań robić w ogóle), ujawniła się się dość szokująca przyczyna, bo blisko 400 mg/cm³ glukozy we krwi i ponad 6 g/cm³ glukozy w moczu.

Wydająca wynik pielęgniarka zastanawiała się, jakim cudem osoba z tak ostrą cukrzycą normalnie, poza pilnowaniem bliskości do ubikacji, funkcjonuje i nakazała NATYCHMIASTOWĄ wizytę u lekarza POZ.

Kiedy więc nieszczęśnik podłamany perspektywą leczenia szpitalnego, ale i szczęśliwy z tego, że to nie rak, a tylko cukrzyca insulino-oporna, próbował dostać się przed oblicze swojego lekarza POZ, który miał inne, ważniejsze, bo organizacyjne sprawy, niż przyjmowanie pacjentów i poszukiwał właściwego dla swojej postury rozmiaru piżamy oraz szlafroka, zaordynował sobie stosowną dietę i nie mając nic innego do wyboru, KURACJĘ ZIOŁAMI uzupełnioną pewna wodą leczniczą z Krynicy.

Już po tygodniu nieszczęśnik uzyskał audiencyję u lekarza POZ, gdzie we łaskawości wielkiej, dano mu skierowanie do poradni diabetologicznej, ale w ferworze nawału pracy, ZAPOMNIANO na nim dopisać „CITO”, co z medycznego na polski oznacza „natychmiast”, więc na konsultację ze specjalistą ów chory czeka DO DZIŚ, i jeszcze sobie poczeka, bo termin wizyty, nie bacząc na wyniki badań, jaśnie pani rejestratorka wyznaczyła na ...połowę lutego.

Całe szczęście,że po wywołaniu karczemnej awantury pacjentowi wydano glukometr i kajecik, aby w nim pisał sobie to, co mu glukometr obwieści.

ALE NIE TO JEST NAJŚMIESZNIEJSZE! Pacjent ów, przyparty do ściany, bo pozbawiony de facto ochrony medycznej, na którą łoży co miesiąc, lepiej sobie poradził z chorobą domowymi sposobami, niż lekarz specjalista mający do dyspozycji cały arsenał wyszukanych leków!!!

Po miesiącu wymyślonej przez siebie terapiipoziom glukozy w moczu spadł 10 razy, a po dwóch miesiącach spadł do zera, stan zapalny układu moczowego ustąpił, zaś poziom glukozy we krwi na czczo oscyluje w okolicach 105 mg/cm³, a w 2 godziny po posiłkach w okolicach 130 mg/cm³. Mógłby mieć jeszcze lepsze wyniki, ale na obecnym etapie, silniejsze obniżenie poziomu cukru powoduje pierwsze objawy hipoglikemii.

    Sumując, w Polsce, im bardziej się kształci statystycznego lekarza, (chirurg lub stomatolog, w myśl klasycznej medycyny, nie jest lekarzem), TYM MNIEJ ON POTRAFI na niwie leczenia pacjenta!

Ale potrafi coraz sprawniej dbać o należne i nienależne gratyfikacje z tytułu prawa do posiadania certyfikatu na świadczenie usług leczenia.

Aby rozwiać wszelkie niedomówienia, Zorro nie oburza się na godne zarobki lekarzy,

ale na monstrualne kominy płacowe, jakie funkcjonują w ośrodkach akademickich, zżerające miliardy z ciężko zdartych podatków tudzież na iście zbójeckie podejście środowiska do zasady wynagradzania za świadczone przez nie usługi!

W skrócie chodzi o to, aby lekarzom w Polsce zaczęto płacić JEDYNIE za skuteczne leczenie, a nie za przychodzenie do pracy w celu odwalenia na koszt podatnika lukratywnej chałtury oraz paradowanie ze stetoskopem na szyi, aby przypadkowa swołocz wiedziała z daleka z kim ma zaszczyt mijać się, a tym bardziej dostępować zaszczytu rozmowy.

Co do okazania było. Amen.

Zorro

el.Zorro
O mnie el.Zorro

Wiem, że nic nie wiem, ale to więcej, niż wykładają na uniwersytetach.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości