W ramach luźnych dywagacji pod poprzednią notką Waldburg wspomniał o znajomym Łodzianinie, który przed laty wyniósł się w Sudety, a potem kiedyś wrócił do Łodzi. Też miałem kiedyś takiego dalszego znajomego, więc zapytałem, czy aby nie ten sam, z przypomniało mi się coś sprzed lat 31 z plusem, mój udział w jego wyprowadzce... Zacząłem pod poprzednią notką::
Ten Twój koleś łódzko-kłodzki, to on aby nie był inwalidą (nogi)? Wywoziłem takiemu, w mrokach stanu wojennego, maluchem z przyczepą bagażową, dobytek z Łodzi do Karpacza. Ale o tym to już w następnej notce.
Mało pamiętam, nazwiska tego gościa też nie - ja jechałem ze względu na przyczepę etc., a to był koleś mojego kolesia, chyba pracownik naukowy, który własnie wyleciał z UŁ.
Jedna rzecz off-topic, ale na pewno warta przytoczenia, to przygoda z patrolem "granicznym" (stały wtedy na granicach województw, w niektórych tramwajach podmiejskich była wręcz kontrola między przystankami), przejechać poza województwo można było tylko ze "specjalno-spacjalnym" kwitem, stałym lub jednorazowym). Ja wróciłem niedawno z Zachodu i zdążyłem się już z tym oswoić, może nawet za bardzo. Przepustki i becugszajny na benzynę załatwił ten "klient", na przyczyny losowe.
Jedziemy w 2 auta, na noc - "Klient" swoim maluchem inwalidzkim, z tyłu po dach jakieś paczki, z przodu on i ten wspólny koleś. Za nimi ja maluchem z przyczepą - tylne siedzenia tak jak u tamtych, przednie ja i żona kolesia. Na haku - spora przyczepa, blaszana, na niej rozkręcona kanapa narożnikowa, cepeliowski zestaw jadalny w stylu "góralskim" - stół i kilka krzeseł, wszystko lita sosna, rozbierane na kliny. Po kątach i w kanapie upchnięte jakieś drobiazgi, a na szczycie, tuż pod samą plandeką, przyczepiony gumami lub sznurami do burt, główny bohater tej opowiastki, którego jednak poznasz dopiero za moment...).
Załadowane, plandeka założona, odjeżdżamy. Tamci pojechali, a ja po kilku kilometrach zatrzymałem, żeby sprawdzić, jak się po utrzęsieniu sprawuje sznurek od plandeki. Na wylocie z Pabianic haltuje mnie patrol. Radiowóz, drugi maluch z naszego nocnego konwoju stoi na poboczu ze 20m dalej - koledzy już po "odprawie", czekają na mnie (zresztą chyba oni mieli moją przepustkę). Mundury milicyjne, oficer (!) i paru gemajnów alias krawężników. Oficer opowieść już zna od tamtych, więc "tylko" patrzy w papiery, nam w twarze, zagląda do auta, wreszcie pyta, nawet nie bardzo burkliwie, co mam na przyczepie.
A ja, pod wpływem jakiegoś nagłego impulsu (przy następnej okazji opowiem o innym, podobnym, w Przemyślu), odpowiadam: "A wie Pan Panie Oficerze, trochę różnych gratów, kanapa i inne takie, a na samej górze BUJAKA w góry wywożę!" Oficer zamarł i zastygł... postał tak ileś sekund bez ruchu i słowa, wreszcie kazał gemajnom co duchu zdejmować plandekę.
I co? I wszystko się zgadzało, co do słowa: na samej górze jechał ulubiony, gięty fotel typu "thonet", made by Radomsko! O, wypisz wymaluj taki, jak na 3. fotce tam: pl.wikipedia.org/wiki/Fotel
Na obliczu funkcjonariusza widać było wyraźne rozdarcie (kiedyś się na to mówiło niepoprawnie politycznie - "żydowski pojedynek": bić się z własnymi myślami). Walczyły ze sobą co najmniej 3 pomysły na reakcję:
(1) roześmiać się razem z nami (ale czy mu aby wiarygodność i powaga nie ucierpią)?
(2) udać,że nic nie słyszał?
(3) a może zakrzyknąć komendę:
(a) "do pał!" (jak kiedyś "do pałaszy!", prawie "hej, kto Polak,...."),
(b) "w kajdany!" albo jeszcze jakąś inną z tej szuflady?
Po dłuższej walce wewnętrznej zwyciężyła w nim opcja mieszana, nazwijmy ją, (1,5) - zaśmiał się bezgłośnie, ale tak, żebyśmy tylko my to widzieli...
***
P.S. Zapomniałem dodać, że Ci moi koledzy, ludzie przytomni i niezmęczeni, którzy się temu dialogowi przysłuchiwali z niewielkiego dystansu, zamarli i zmartwieli już chwilę wcześniej, zanim jeszcze nasz dzielny funkcjonariusz kazał ściągać tę plandekę....
Inne tematy w dziale Rozmaitości