„Ciemnogród”, „fanatycy”, „religijne bojówki”, „konserwa”. Czy kiedy dziś słyszycie Państwo te „budujące zgodę” określenia mające zdeprecjonować obrońców krzyża spod pałacu prezydenckiego nie przypominają się Wam stare, zamierzchłe czasy komunizmu? Bo mnie te wszystkie głosy oburzenia na krzyż w miejscu publicznym nieodparcie kojarzą się właśnie z tym co przed 1989 robiła w Polsce ludowa władza. Przeciwników „ustroju” nazywano zazwyczaj „fanatykami chorymi z nienawiści”, „ciemnotą opętaną zabobonem”, inspirowaną przez wrogo nastawionych do PRL „podżegaczy” hołotą (dziś tę rolę w opinii salonu – czyli często tych samych ludzi – pełni znienawidzone PiS). W mediach reżimowych bardzo często pokazywano migawki spod kościołów ukazując prawie wyłączne osoby starsze, co rusz odwoływano się do haseł antyklerykalnych, rzekomo postępowych. Okraszano to zazwyczaj pikantnymi historiami o nadużyciach w łonie kościoła, sugerowano różnorodne obyczajowe lub finansowe przewinienia zarówno księży, jak i działaczy opozycji. Równie często mówiono, że ludzie wychodząc na ulicę łamią prawo („porządek konstytucyjny”) i zaburzają spokój innych (w większości popierających dobrobyt Polski Ludowej) obywateli.
Z niemal identyczną paletą zarzutów mamy do czynienia także i dzisiaj. Schemat działania władzy jest niemal identyczny: W głowach niezdecydowanych wzbudzić przekonanie o tym, że „za krzyżem” opowiadają się wyłącznie groteskowi, opętani rządzą chorej zemsty ludzie z biedniejszych środowisk, najczęściej z marginesu społecznego. W tej wizji głupsi, manipulowani przez swoich politycznych mocodawców mieszkańcy gorszych dzielnic i pozbawionych Internetu wiosek uczynili z krzyża plugawe narzędzie walki politycznej.
Tymczasem z krzyżem na nowohuckich Bieńczycach było podobnie. Miał przeszkadzać na idealnym socjalistycznym osiedlu, wolnym od szerzenia ciemnoty i wpływu kleru. Tych, którzy w pobliżu swoich domów pragnęli mieć świątynię, tak jak dziś nazywano wariatami, łobuzami, frustratami i hołotą. Wtedy też władza wiedziała lepiej, a zgromadzeni naprędce „księża patrioci” sprzyjali jej równie mocno jak dziś. W późniejszych okresach PRL partia komunistyczna równie często co w tych dniach Platforma Obywatelska posługiwała się sloganami o „dzieleniu narodu przez tak zwaną opozycję” (sama cynicznie skłócając społeczeństwo już od pierwszych dni swojego istnienia, zresztą im było więcej nowomowy o „moralno-politycznej jedności”, tym brutalniejsze stawały się ataki wymierzone w jakiekolwiek odstępstwa od zadekretowanej odgórnie „normy”)
Tak jak kiedyś krzyż nowohucki, tak dziś krzyż spod pałacu prezydenckiego stał się symbolem politycznym. W odróżnieniu do „postępowców” nie widzę jednak w tym absolutnie nic niestosownego. Mimo, że nie jestem fanatycznym katolikiem, nie widzę problemu w tym, iż do czasu upamiętnienia ofiar katastrofy smoleńskiej godnym pomnikiem (a pomnik przy randze zdarzenia jest według mnie oczywistością) będzie właśnie ów skromny, drewniany krzyż. Przenoszenie go akurat teraz wydaje mi się beznadziejną prowokacją, wymierzoną w ludzi którzy najboleśniej odczuli tę tragedię. Cztery miesiące, to okres – jak na skalę smoleńskiego dramatu bardzo krótki. W kraju jest wiele pilniejszych do rozwiązania spraw niż usunięcie krzyża. Nie wydaje mi się też, że PiS jakoś szczególnie dał się w tę prowokację wciągnąć. Media wytwarzają atmosferę, w której główna partia opozycyjna rzuciła wszystkie siły do „bezprawnej, antysystemowej” walki o pozostawienie symbolu na swoim miejscu. Tymczasem wcale tak nie jest. Odbywają się konferencje w sprawie podwyżki podatków, opóźnień rządu w budowie dróg, w sprawach powodzi. Problemem jest to, że dziennikarze ich nie zauważają (lub nie chcą zauważać), a do ludzi ( i ajka się okazuje niektórych wydawałoby się rozsądnych intelektualistów) trafia jedynie wyselekcjonowany przekaz. Każde zdanie Jarosława Kaczyńskiego, nawet wymuszone odpowiedzi na pytania prasy są codziennie przedstawiane jako sensacyjne „ tematy dnia” i niustannie wałkowane. Ludzi bombarduje się tą sprawą w ilości nieproporcjonalnie potężnej, w stosunku do podjętych przez PiS działań.
Mam wrażenie, ze intelektualny salon III RP, traktuje walkę z krzyżem, jako coś w rodzaju ostatecznej bitwy z „ciemnogrodem”, co widać po ogromnej mobilizacji sił i środków (właśnie po tej stronie jest ona gigantyczna). Zniszczenie pamięci o katastrofie smoleńskiej, które chce się uzyskać rugując krzyż z przestrzeni publicznej (co w mojej opinii jest tylko pretekstem do rozprawy z opozycją) ma być własnie tym mitycznym ostatecznym drżnięciem watah. To że Jarosław Kaczyński z tym walczy, wbrew temu co piszą ostatnio nawet niektórzy „prawicowi” publicyści ma głęboki sens. W przeciwnym wypadku musiałby dać się zgładzić bez walki, a ja jako jego wyborca wcale bym sobie tego nie życzył. Tak jak kiedyś ludzie zrozumieli, ze komunizm z postępem nie ma nic wspólnego, tak teraz zrozumieją, że to nie Jarosław Kaczyński zagraża demokracji.
Jestem miłośnikiem logiki. Dzisiejsze jej powszechne lekceważenie, powoduje u mnie wyraźny ból głowy.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka