Być, albo nie być. Oto jest pytanie.
Stojąc na scenie z czaszką w wyciągniętej dłoni zadaje to pytanie młody, zdolny polityk.
Tak widzę sytuację Napieralskiego po pierwszej turze głosowania w wyborach prezydenckich Anno domini 2010.
Rezultat, który uzyskał umożliwia mu stanie się „mężem stanu”, o ile nie zmarnuje go w wyniku intryg jego politycznego zaplecza.
Co może grozić Napieralskiemu? Po pierwsze może stać się marionetką w rękach sprytnego i cynicznego Kwaśniewskiego.
Kwaśniewski w tych wyborach gra o „złoty stołek” prezesa Polskiego Komitetu Olimpijskiego. Dostał propozycję od Tuska: Jak przyniesiesz nam na tacy w drugiej turze „głowę Napieralskiego” (to znaczy jego głosy) - to załatwimy ci prezesurę.
Jeśli Napieralski poprze w drugiej turze Komorowskiego, to stanie się pajacykiem pociąganym za sznurki przez jego starszych i bardziej wytrawnych „kolegów”, a nie mężem stanu.
Jeśli poprze Kaczyńskiego, to będzie to zupełnie niezrozumiały gest dla jego „starego”, „betonowego” elektoratu. Dla nich, bowiem, Kaczyński to wróg numer jeden.
Oczywiście nie głosowałem na Napieralskeigo, ale patrzę nań z zainteresowaniem ze względu na to, że jest to młody i obiecujący polityk. Na ile obiecujący, to okaże się niebawem. Do tej pory wykazał się zdolnością politycznego myślenia. Ale przed nim zadanie jeszcze cięższe niż kampania przed pierwszą turą.
Jednym gestem, jednym słowem za dużo, może stracić wszystko, co do tej pory uzyskał.
Tak to wygląda z za telewizora. Ale to nie cała prawda.
Napieralski, to jednak partyjny aparatczyk, taki jakich widziałem tysiące za czasów nieboszczki PZPR. Dzięki zabiegom propagandowym, czyli w dzisiejszej nowomowie Pi-ar (Public Relations), wygląda w telewizorze, jako młody i obiecujący. Ale, najważniejsze jest to, że jego mentorem jest Miller, uratowany przez Napieralskiego z politycznego niebytu.
A więc sprawa wygląda w starym stylu. Wielu połknęło haczyk z nawleczonym nań młodym, prężnym przywódcą lewicy.