Należy śledzić uważnie przebieg procesu, jaki wytoczyła kataryna pewnej gazecie na „de”, której naczelny kazał się całować w „de”, gdyż od wyniku tego procesu zależeć będzie dalsza relacja między mainstreamem a blogerami. Nie potrzeba wielkiej wyobraźni, by sobie unaocznić to, jak bardzo będą dziennikarze zmotywowani do dalszego „deanonimizowania” blogerów, jeśli sąd uzna, iż gazeta na „de”, której naczelny kazał się całować w „de” nic złego (nie tylko katarynie, ale w ogóle) nie zrobiła. Sąd może nawet pójść dalej i uznać, iż jeśli ktoś chce się wypowiadać na forum publicznym, to powinien nie tylko ujawnić swoje dane, ale i zgłosić się do rejestracji w odpowiednim urzędzie, by zweryfikowano i ewentualnie zatwierdzono danego blogera jako publicystę.Myślę, że wielu specjalistów od takiej weryfikacji tego, kto i co może publikować, znalazłoby się po wielu redakcjach nie tylko komunistycznych gazet lub czasopism Trzeciej RP.
Atmosferę tamtych dni wojny wytoczonej katarynie (przez ministerstwo sprawiedliwości oraz mainstream) można sobie łatwo przywołać, klikając na link do mojego tekstu „Ostra biegunka”, wielu bowiem szatanów piekło sobie przy okazji pieczeń na „akcji kataryna”, jak choćby W. Czuchnowski, którego kłamstwa dolewały jedynie oliwy do ognia (mimo że „GW” toczyła swego czasu wielką wojnę z gazetą na „de”, której naczelny kazał się całować w „de”). Do jednego z nich warto wrócić, ponieważ z uporem jest powtarzane po dziś dzień przez różnych życzliwych i stanowi jeden z koronnych „argumentów” na rzecz ograniczenia wolności słowa i swobody działania osób pisujących w blogosferze. Pisanie pod pseudonimem jest bowiem określane jako pisanie „anonimowe”, choć zwykle anonimowy twórca NIE podpisuje się pod swoim dziełem. Jest w tym powtarzaniu intencja przyklejenia blogerom łaty anonimów, tj. takich ludzi, co wysyłają pogróżki do kogoś lub wypisują coś ukradkiem i zwiewają, mimo że każdy szanujący się bloger nie tylko prowadzi dyżur na swoim blogu, odpowiada na komentarze, ale i pisze o swoich zainteresowaniach, lekturach, a nawet zawodowych doświadczeniach. Przyklejanie łaty anonima ma tę podstawową wartość dla przyklejających, iż w ten nieskomplikowany sposób mogą oni podważać wiarygodność blogerów, nie siląc się na analizowanie ich tekstów, a tym bardziej, nie ścierając się na racjonalne argumenty.
Jeśli jednak spojrzymy na to zjawisko bałamutnego, a częstokroć podłego, etykietowania blogerów (jak nie „anonimy”, to „chamy”) z drugiej strony, to dostrzeżemy w nim słabość i strach tych, co muszą sięgać po takie właśnie środki, by zwalczać głosy niezależne. Nie ma co ukrywać, gdyby NAPRAWDĘ chodziło o chamów i anonimów, to by się nikt w mainstreamie tym nie przejmował, albowiem żaden anonimowy cham nie ma żadnego istotnego wpływu na opinię publiczną, a teksty anonimowych chamów, co ciekawsze – tej mniej więcej treści co obelżywe napisy na murach lub przystankach autobusowych - znajdują się w komentarzach do tego, co publikuje mainstream dzień w dzień na swoich stronach internetowych (co mainstreamowi wcale nie przeszkadza). Chodzi więc wyłącznie o teksty osób piszących mądrze, przenikliwie patrzących na rzeczywistość i zarazem głoszących to, czego na ogół nie sposób znaleźć w mainstreamowych mediach. Blogerzy już dawno przełamali monopol na komentowanie i analizowanie wydarzeń polityczno-społecznych, a przede wszystkim poddali gruntownej krytyce to, co i jak piszą „ludzie mediów”. Ten ostatni aspekt pracy blogerów wyjątkowo zaś wdał się we znaki niektórym dziennikarzom, którzy, jak choćby redaktorzy gazety na „de”, której naczelny kazał się całować w „de” z wojny z blogosferą chcieli uczynić kamień milowy polskiego dziennikarstwa. W sytuacji, w której większość polskich gazet lub czasopism zwyczajnie nie nadaje się do czytania, takie zamieszczane są w nich banialuki, nudy, pitolenia i pseudoanalizy, istnienie blogosfery „ludzie mediów” powinni witać oklaskami – tymczasem reakcja była odwrotna, co z kolei dowodzi, iż mainstream chciałby swój monopol na komentowani i analizowanie zachować jak najdłużej. To zaś jest najlepszym świadectwem na to, jak anachronicznie myślą o otaczającym ich świecie właśnie tego rodzaju dziennikarze czy publicyści, którzy chcieliby stłamsić lub wyeliminować blogerów.
Nowe technologie, jak choćby Internet, pozwoliły zmienić w istotny sposób układ sił we współczesnym społeczeństwie i – odnosząc się do realiów polskich - już nikt nie musi „robić studiów dziennikarskich” ani „uzyskiwać legitymacji prasowej”, by zabierać głos w sprawach publicznych na publicznym forum. Co więcej, w tę debatę w blogosferze włączają się przedstawiciele przeróżnych zawodów (prawnicy, naukowcy, artyści, studenci i in.) i ma to bardzo ożywczy walor dla odnawiania więzi społecznych i kształtowania się świadomości obywatelskiej przez to choćby, że ludzie dzielą się między sobą wiedzą, doświadczeniem, poglądami i spostrzeżeniami, wspólnie dyskutują nad pewnymi wydarzeniami, konfrontują różne punkty widzenia. Wobec tego - zadaniem instytucji państwowych powinna być ochrona (także prawna) tego dobra, jakim jest blogosfera, a nie dążenie do jej spacyfikowania. Mam nadzieję, że sąd rozpatrujący pozew kataryny, weźmie to pod uwagę, w przeciwnym bowiem razie, wojna z blogerami wejdzie w nową, o wiele ostrzejszą niż do tej pory, fazę.