Andrzej Gelberg Andrzej Gelberg
1362
BLOG

Wertepy na drodze do wolności

Andrzej Gelberg Andrzej Gelberg Polityka Obserwuj notkę 21

                              

   

31 sierpnia 1988 r., tuż przed północą, Lech Wałęsa dotarł wreszcie do Gdańska, gdzie na II bramie Stoczni rozpostarty był wielki transparent z napisem: „Nie ma wolności bez Solidarności”. Lechu wracał z Warszawy po parogodzinnych rozmowach z Kiszczakiem i nikt z od tygodnia strajkujących stoczniowców nie spał – wszyscy zgromadzeni w stołówce z niecierpliwością czekali na to, co Wałęsa im powie. – To były pierwsze rozmowy i Kiszczak obiecał, że będą następne. – A Solidarność, a Solidarność? – wyrwało się kilku stoczniowcom. – Kiszczak zapewnił mnie, że będziemy mogli rozmawiać na każdy temat, również Solidarności, ale żeby doszło do następnych rozmów, strajk musi być zakończony. Zapadła cisza, Przerwała ją jedna ze strajkujących kobiet, która podeszła do Wałęsy i rzuciła mu w twarz: - ty zdrajco.

 

      Przypominam to zdarzenie, którego byłem świadkiem, gdyż historiografia uznała, że strajki sierpniowe roku 1988 (zwłaszcza ten w Stoczni Gdańskiej) dały początek „Drogi do wolności”, której 25-lecie ostatnio hucznie obchodziliśmy. Przypomnijmy niektóre znaczące epizody na tej drodze,  zwłaszcza te przemilczane i rzadko eksponowane oraz komentowane.

      Ale po kolei: wspomnianą kobietę, która obraziła Lecha, natychmiast wyprowadzono za bramę, a następnego dnia strajk został zakończony. Kilka tygodni później mieliśmy do czynienia ze zdarzeniem idącym niejako pod prąd. Jedni twierdzili, że to prowokacja, inni, że rząd testuje skuteczność Wałęsy. Otóż premier Mieczysław F. Rakowski ogłosił upadłość Stoczni Gdańskiej, a Wałęsa zdał egzamin i udało mu się bez większego trudu spacyfikować pomysły podjęcia akcji protestacyjnej w obronie stoczni. Oczywiście w imię możliwości kontynuowania rozmów z Kiszczakiem, którego oferta uległa rozszerzeniu i przeszła do historii pod nazwą Okrągłego Stołu.

 

          W pałacu był okrągły, w Magdalence suto zastawiony

 

       Obrady rozpoczęły się 6 lutego 1989 r. w Pałacu Namiestnikowskim i trwały dwa miesiące. Cechą charakterystyczną rozmów tzw. strony solidarnościowo-opozycyjnej z urzędującą władzą była tajemniczość i brak transparentności. W kąt odrzucona została tradycja rozmów z lat 1980-81. I nie chodzi tylko o włączone gigafony, umożliwiające strajkującym przysłuchiwanie się pertraktacjom Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego z delegacją rządową pod przewodnictwem wicepremiera Jagielskiego. Również potem, w czasie „karnawału”, negocjacje Solidarności z różnymi ministrami relacjonowało na żywo Polskie Radio, a jeżeli nie było transmisji radiowej, to przedstawiciele Solidarności nagrywali te rozmowy na magnetofon, by następnie puszczać je w zakładowych radiowęzłach.

      Teraz wszystko działo się za zamkniętymi drzwiami i do Polaków docierały strzępy informacji. A jeśli przy Okrągłym Stole występowało jakiś zacięcie, to do odblokowania niezbędne było spotkanie z Kiszczakiem w Magdalence. O czym tam rozmawiano, też niewiele wiedzieliśmy. Dopiero wiele lat później zobaczyliśmy jak w magdalenkowej willi MSW dochodziło w czasie biesiadowania do zawstydzających tostów i fraternizacji części solidarnościowej delegacji - z Kiszczakiem i jego otoczeniem.

     Ale wtedy wystarczyć musiały codzienne konferencje prasowe organizowane w Hotelu Europejskim. Prowadził je najczęściej Bronisław Geremek, który posiadł w stopniu mistrzowskim sztukę mówienia w taki sposób, żeby nic nie powiedzieć. Używał kwiecistej polszczyzny, czasami korzystał z łacińskich sentencji, zachowywał profesorski spokój. Gdy jednak zadano mu pytanie: dlaczego Solidarność będzie musiała po raz drugi rejestrować się w sądzie, dlaczego NZS nadal ma być nielegalne i dlaczego zdelegalizowane przez Kiszczaka w styczniu 1982 r. Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich ma pokornie udać się na Rakowiecką w celu aplikacji do rejestru stowarzyszeń – puściły mu nerwy.- To są sprawy drugorzędne – powiedział szybko, dobitnie i o tonację wyżej. Zajmowanie się drobiazgami może tylko utrudnić realizację  głównego celu, a jest nim obecność naszych przedstawicieli w parlamencie.

 

                  Wybory, czyli zmiana reguł w trakcie gry

 

       Nie były to wybory demokratyczne - oficjalnie używano określenia „nie w pełni demokratyczne”, czyli inaczej częściowo – co ktoś skwitował uwagą, że nie można być częściowo w ciąży. Bo też stronie solidarnościowo-opozycyjnej pozwolono aspirować jedynie do 35 procent mandatów do sejmu (ograniczenie to nie dotyczyło senatu) i w wyniku wyborów zdobyto – z wyjątkiem jednego miejsca w 100-osobowym senacie – całą pulę. Ważna odnotowania była wyjątkowo niska, jak na tak szczególne wydarzenie, bo zaledwie 62-procentowa frekwencja. Dla porównania: w krajach byłego obozu komunistycznego frekwencja w pierwszych wolnych wyborach była od kilkunastu do kilkudziesięciu procent wyższa. Powodów tak dużej absencji trzeba się jedynie domyślać, ale bez popełnienia większego błędu można przyjąć, że złożyło się nań intuicyjne przeczucie wielu Polaków, że przy Okrągłym Stole odbywało się jakieś podejrzane knucie z komunistami. Przeczucie wzmocnione faktem niedopuszczenia do tego szacownego mebla przedstawicieli innych, znaczących środowisk opozycyjnych (KPN, Solidarność Walcząca, ROPCiO, Grupa Robocza „S”). co potem skutkowało brakiem ich na listach kandydujących do sejmu i senatu z ramienia Komitetu Obywatelskiego.

       Pierwsza tura wyborów odbyła się 4 czerwca, a już następnego dnia – sensacja. Padła „lista krajowa”! I tu przypomnienie: na liście tej strona rządowa umieściła swoich najbardziej prominentnych przedstawicieli w liczbie 35 i tylko 2 prześliznęło się nad 50-procentowym progiem, co było zapisanym w ordynacji wyborczej warunkiem uzyskania mandatu poselskiego. Komuniści, którzy byli akuszerami tej ordynacji, w swojej pysze i zadufaniu nie wzięli pod uwagę, że wyborcy mogą im wyciąć taki numer.   Warto przypomnieć parę nazwisk z tej listy skrzywdzonych przez elektorat: M. Rakowski, S, Kania, Cz. Kiszczak, A. Miodowicz, M. Belka, S. Ciosek.

       Wyniki I tury zaskoczyły obie strony negocjujące przy Okrągłym Stole. Strona rządowo-koalicyjna była p o r a ż o n a rozmiarami klęski, natomiast macherzy strony solidarnościowo-opozycyjnej, p r z e r a ż e n i rozmiarami sukcesu. Zabrali się więc szybko do roboty i zaczęli z całą energią przestrzegać przed zbędnym i prowokującym triumfalizmem. Dlatego nie było eksplozji radości na ulicach, dlatego nie było karmanioli.

       Pozostał jednak problem z 33  nie obsadzonymi mandatami do sejmu z „listy krajowej”. Jak zjeść tę żabę, skoro w ordynacji nie było ani słowa na taką okoliczność. Po latach dowiedzieliśmy się, że problem ten został przedyskutowany w gabinecie Kiszczaka z udziałem prominentnych działaczy strony solidarnościowej. I uradzono, że przed drugą turą Rada Państwa…zmieni ordynację wyborczą.

       Nieoceniony Bronisław Geremek zwołał konferencję prasową i po krótkim historycznym wywodzie, w którym wspomniał o naszych powstańczych klęskach i wielekroć zmarnowanych szansach, przeszedł na kazuistykę prawniczą związaną ze zmianami w ordynacji wyborczej, by zakończyć stanowczym i kategorycznym stwierdzeniem: pacta sunt servanda.

       Ta łacińska sentencja na tyle speszyła dziennikarzy, że nikt nie zdążył spytać  spieszącego się na ważne spotkanie Geremka, jakich to właściwie umów trzeba dotrzymać? A chodziło –  wtedy o tym nie wiedzieliśmy –  o wybór W. Jaruzelskiego na stanowisko prezydenta państwa, co zostało w wąskim gronie macherów obu stron uzgodnione w Magdalence. Sprawa była ważna, gdyż brak 33 posłów mógł utrudnić, a może nawet uniemożliwić taki wybór. Jak się potem okazało, mimo że strona rządowo-koalicyjna (PZPR, ZSL, SD i drobne przybudówki) otrzymała całe 65 procent mandatów w sejmie, to wybór Jaruzelskiego stał się poważnie zagrożony. I wtedy „solidarnościowi” macherzy po raz kolejny wkroczyli do gry.

      Zanim jednak do tego dojdziemy, trzeba koniecznie pochylić się nad egzegezą tego co tak naprawdę po łacinie powiedział Geremek. Otóż Pan Profesor dał jednoznacznie Polakom do zrozumienia, że mogą głosować jak chcą, zgodnie ze swoim sumieniem i poglądami, ale jeśli popełnią zbiorowe głupstwo, to powinni znaleźć się mądrzy jak on ludzie, którzy ten błąd naprawią. Co by nie mówić, była to twórcza modyfikacja znanego stwierdzenia Józefa Stalina, „że nie jest ważne jak ludzie głosują, ważne kto liczy głosy”.

 

                              Hipokryzja i tchórzostwo

 

      I przyszedł 19 lipca 1989 r. – dzień wyboru prezydenta państwa przez Zgromadzenie Narodowe (sejm i senat). Arytmetyka wskazywała, że wybór Jaruzelskiego nie jest zagrożony. Ale arytmetyka arytmetyką, a życie polityczne potrafi płatać figle. Gdy tylko ruszyła machina wyborcza – głosowano indywidualnie, w kolejności alfabetycznej – to nagle okazało się, że spora grupa koalicyjnych posłów z ZSL i SD (34) wyłamała się z dyscypliny partyjnej i miast poprzeć kandydaturę Generała – wstrzymała się od głosu. A to oznaczało, że mimo iż jeden z „solidarnościowych” senatorów (Stanisław Bernatowicz) głosował „za” – głosów do wyboru musi Jaruzelskiemu zabraknąć. I tu „solidarnościowi” macherzy pokazali swoją klasę. Siedmiu unieważniło swój głos stawiając na swojej kartce wyborczej krzyżyk zarówno na „tak”, jak i na „nie”. Ten sprytny zabieg oznaczał w konsekwencji oddanie przez każdego z nich 0,5 głosu na Generała (w sumie 3,5 głosu), co uratowało Jaruzelskiego, który przeszedł jednym głosem ponad niezbędne minimum. Ponieważ nie było jeszcze w sejmie urządzeń do elektronicznego głosowania, posłowie, którzy zrobili taki „numer”, długi czas pozostawali anonimowi. Warto nawet po latach przypomnieć te nazwiska: Wiktor Kulerski, Andrzej Miłkowski, Aleksander Paszyński, Andrzej Stelmachowski Stanisław Stomma. Witold Trzeciakowski, Andrzej Wielowieyski. Dla jasności: wstrzymanie się przez nich od głosu byłoby przeciw Jaruzelskiemu, a na głosowanie „za” nie stało im odwagi. Triumf polityki nad moralnością i wyjątkowo obrzydliwa mieszanina tchórzostwa i hipokryzji.

        I już na zakończenie niezbędne sprostowanie, a właściwie wyjaśnienie. Wojciech Jaruzelski nie był, co jak mantra powtarzano na jego pogrzebie,  pierwszym w y b r a n y m prezydentem III RP. 19 lipca 1989 r., gdy dokonano owego wyboru, mieliśmy ciągle PRL. Prawidłowe jest zatem stwierdzenie, że Generał był drugim – po Bierucie –  a zarazem ostatnim prezydentem PRL. Jednak kiedy w wyniku uchwalenia przez sejm ustawy z 29 grudnia 1989 r. nastąpiła zmiana nazwy państwa polskiego i jego godła, Jaruzelski – przez całe lata namiestnik Moskwy - jeszcze przez blisko rok był głową państwa, czyli…wychodzi na to - pierwszym prezydentem III RP.  Koszmarny paradoks i chichot historii? Niekoniecznie.

 

 Tekst ten ukaże się w najnowszym numerze"Gazety obywatelskiej"

 

 

 

 

 

 

 

Wszystko o mnie na stronie www.gelberg.org

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka