Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa
1488
BLOG

Dziadów część kolejna pisana życiem

Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa Socjologia Obserwuj temat Obserwuj notkę 99

Osiem lat temu Joachim Brudziński nazwał państwo polskie dziadowskim, a konkretnie dziadowskim w zarządzaniu, co jego zdaniem miała wykazać postawa rządu w czasie katastrofy smoleńskiej. Przyznaję, że nie rozumiem, jak ma się dziadostwo zarządzania do polityki jawnej zdrady polskich interesów, którą zademonstrował Tusk i jego ekipa, ale nie wypada mi podważać opinii agenta turystycznego prezesa i ważnego członka rządu, które to obie, równie przecież odpowiedzialne i zaszczytne funkcje pan Joachim dźwiga na swoich barkach. Zresztą jedno nie przeczy drugiemu – oddanie śledztwa Rosjanom nie zmieniło nagle obrazu państwa, które jak było dziadowskie, tak nadal jest i to bez względu na to, kto nim kieruje. Po prostu ten model tak już ma i w przeważającej historii swoich dziejów miał. A miał, bo niemal zawsze było biednie, wrednie, głupio i do cywilizacji daleko, i jeśli nawet owa cywilizacja do nas wreszcie domaszerowała, to na ogół równym krokiem w szyku zwartym, w blasku bagnetów i cieniu upokorzeń. Jeszcze dalej było nam do solidarności społecznej, choć ta, nie wiedzieć czemu a na pewno na przekór przywarom Polaków, stała się na jakiś czas ich międzynarodową wizytówką – tuż obok katolicyzmu, antysemityzmu i wszechobecnego pijaństwa.

Kraj, który pięć wieków wstecz spełniał wszelkie przesłanki ku temu, by rozrastać się gospodarczo i militarnie oraz narzucać swoją wolę innym poruszając się imperialną ścieżką dziejów, kurczył swe możliwości na skutek prywaty, jaka miała wpływ na jego niereformowalność i ostatecznie przełożyła się na klęski i upadek. I nie chodzi nawet o wykreślenie z mapy, ale upadek znaczenia na arenie międzynarodowej, w którym tkwi po dziś dzień, skoro pilotem po burzliwych wodach polityki a zarazem oficjalnym surowym recenzentem poczynań władz jest jakiś nikomu do niedawna bliżej nieznany lobbysta-pętak o bliskowschodniej proweniencji, organizujący w swoim domu przyjęcia z udziałem najwyższych władz polskiego quasi-państwa.

Co jest temu winne? Może coś, co tkwi w Polakach, jakiś zwyrodniały gen przekazywany drogą płciową, może bakteria unosząca się w powietrzu a groźniejsza niż smog, ewentualnie nawet klimat, zwłaszcza klimat społeczny. Tak, ten ostatni czynnik nie może być lekceważony.

Normalnie rozumujący człowiek uznałby, że powodem opisywanego stanu spraw był i jest brak pieniędzy – chroniczna bolączka od wieków nas prześladująca, której, mówiąc przekornie, zawdzięczaliśmy zawsze słabą armią, nędzną infrastrukturę, kiepskie kadry zarządzające i podły poziom edukacji. Ale z drugiej strony, dlaczego mamy tak uważać, skoro skarbce magnaterii były zasobniejsze niż skarbiec państwa, ich prywatne armie silniejsze od królewskiej, a co bogatsi mieli gdzieś polskie szkolnictwo, zdobywając wiedzę za granicą – w uczelniach Italii, Francji i krajów niemieckich.

A zatem to prywata, chciwość, zazdrość i obawa przez wzrostem siły władzy nadrzędnej, której może zachce się ograniczać przywileje, stały za słabością Polski. I nie tylko wspomniane przywary magnaterii, ale zwykłej szlachty niewidzącej więcej niż czubek własnego nosa a i tak podzielonej na klientele, zazdrosnego o swoje prawa cechowe i miejskie mieszczaństwa, zrozumiały z perspektywy swego położenia koniunkturalizm chłopstwa, a do tego animozje o podłożu narodowościowym – wszystko to decydowało o atmosferze społecznej i przekładało się na ciągłe stany kryzysowe kraju. Dziś, gdy nie tylko bolszewizm, ale i ewolucja społeczna zniosły istniejące uprzednio podziały, w zamożności obywateli i państwa niewiele się zmieniło. I niewiele się zmieni, o czym decydują już bardziej czynniki zewnętrzne. Dowodem tego jest choćby wymuszenie na Polsce, a przy okazji i na Bułgarii, rezygnacji z wydobycia gazu łupkowego, co leżało nie tylko w interesie Rosji, ale i sprzedających w Europie swój gaz Stanów Zjednoczonych oraz również Niemiec spokojnie oczekujących, kiedy zaczną wydobywać dziś jeszcze nasz gaz, a jutro już ich na swoich ziemiach – podobnie jak i węgiel. Tym sposobem szansa na ekonomiczny awans przepadła.

Odbiegłem trochę od tematu, choć sądzę, że moje dygresje wspomogą Czytelnika w odszukaniu właściwej oceny pewnych zjawisk, o których w polskich mediach się nie mówi przez wzgląd na wzgląd i w zależności od zależności, co zawsze cuchnie politycznym dyktatem, gospodarczym klientelizmem, militarnym podporządkowaniem i podążającą za tymi zjawiskami dziennikarską, wysoko płatną dyspozycyjnością.

Dobrze, wracajmy do dziadowskiego państwa. O tym, że jest ono takie jakie jest, dziś decyduje w dużej mierze atmosfera społeczna. Nie, nie brak pieniędzy, choć tych w Polsce za dużo nie ma, ale właśnie sposób patrzenia na władzę przez przeciętnych zjadaczy chleba. A jacy oni są, ci zjadacze? Mówiąc wprost, en bloc to słabo wykształceni, łatwo manipulowani ludzie, niezbyt zamożni a przez to zazdrośni, jeśli nawet nie zawistni, podglądający porównawczo nie tylko sąsiada, kolegę, szefa w pracy czy Bogu ducha winnego głupawego celebrytę z okładki kolorowego magazynu przez pryzmat wzajemnego stanu posiadania, ale przede wszystkim władzę. Znaczy ICH, tak jakby ta władza i w czasach komunizmu i teraz nie reprezentowała wspólnych interesów. A dlaczego? Bo władza żywi się z podatków, zatem jest przez NAS utrzymywana. No a skoro MY ICH utrzymujemy, to ONI muszą przestrzegać pewnych standardów, których od nich oczekujemy. W zasadzie logiczne, ale niekoniecznie.

Czego więc władza nie może? Ogólnie nie może lepiej od nas jadać, lepiej się ubierać, lepiej podróżować, ponadprzeciętnie mieszkać i ponadprzeciętnie kształcić swoje pociechy. Bo jak jada coś lepszego od kotleta z kapustą, zaraz budzi to nasze podejrzenia, jeśli nawet nie zawiść. Podobnie, gdy korzysta z drogich restauracji, posługuje się kartami kredytowymi instytucji lub kupuje dla tych instytucji drogie samochody. Każdy służbowy wyjazd władzy jest bacznie obserwowany i komentowany w mediach społecznościowych, czy przypadkiem obowiązki nie są łączone z wakacjami, szczególnie gdy sugerowałby to cel podróży.  No a gdy rządzący idąc z prądem społecznych oczekiwań ubierają się skromnie, wtedy w mediach pojawia się stylista Tomasz Jacyków nabijający się z bezguścia rządzących i jest ubaw na całego.

Co ciekawe, włodarzom trudno jest nas zadowolić. Gdy za jedzenie płacą kartą kredytową, odbieramy to tak jakby nas okradali. Gdy jednak wychodzi na jaw, że była to tylko kanapka z dorszem, czujemy się zawstydzeni, że nas kompromitują swoim ubogim kulinarnym gustem. A gdy pożerają ośmiorniczki, wypominamy im to miesiącami i odsuwamy od rządzenia. Jeśli minister dojeżdża do pracy rowerem, zostaje uznany dziwakiem i osobą niekompetentną, a jak wożony jest najnowszym modelem BMW, wtedy nasza złość podpowiada, że mamy do czynienia ze złodziejem. Gdy prezydent lub premier latali rejsowymi samolotami, widok stojącej w kolejce do zaszczanej ubikacji głowy państwa odbiłby się w internecie setkami memów i byłby powodem narodowej beki, ale gdyby wyszło na jaw, że prezydent zażyczył sobie prywatnej łazienki przy salonce, lud orzekłby, że dupek ma nieobliczalne zachcianki.

To wszystko powoduje, iż rządzący skupiają większą uwagę na sondażach niż podejmowaniu ważnych decyzji, które mogą przynieść spadek poparcia. Przecież ucieczka kolejnych ekip od tematu zakupu nowych samolotów dla VIP-ów sprowadziła sytuację na skraj i niebezpieczeństwa, i śmieszności zarazem. Może dlatego, czując to, lud nie protestował przeciwko zamówieniu nowych maszyn przez ministra Macierewicza.

Jednak najjaskrawszym symbolem dziadostwa państwa są zarobki członków rządu. Tu warto wspomnieć o taśmach z podsłuchanej rozmowy Elżbiety Bieńkowskiej z Pawłem Wojtyniukiem, w której ta, mówiąc o pensji 6 tys. złotych, uznała, że za tyle może pracować złodziej albo idiota. Tak przekazał to znany, przebrany w prawackość pismak Cezary Gmyz, celowo nie dopisując, że chodziło o pensję wiceministra. W ten sposób, manipulując odbiorcą, Gmyz wywołał w nim gniew na Bieńkowską i reprezentowaną przez nią władzę, bowiem w społeczeństwie, w którym znakomita większość pracuje za znacznie mniej, idiotą i złodziejem poczuł się niemal każdy. I to, plus ośmiorniczki i przyrzeczenie wyborcze wypłat za płodność zdecydowało ostatecznie o klęsce PO.

Naprawdę w rozmowie chodziło bowiem o pensję wiceministra, która na poziomie 6 tys. po prostu ośmiesza władzę, faktycznie każąc się zastanowić, na co liczy idiota lub złodziej podejmujący się gigantycznej często odpowiedzialności za pensję, za którą nie mógłby zapłacić za dobry obiad z winem zjedzony z kolegami w restauracji ,,Sowa i przyjaciele”. Jeśli obecne wynagrodzenia wiceministerialne szacuje się na 7-8 tysięcy złotych, to jest to mniej od poborów wielu burmistrzów, wójtów, prezydentów miast, prokuratorów i sędziów. Przy czym ci ostatni, jeśli sądzą, że zarabiają za mało, zawsze mogą bezkarnie ukraść to tu, to tam po 50 złotych, ewentualnie ,,zajumać” paczkę pendrive’ów w sklepie i jakoś tym dorobić, by dotrwać do pierwszego. Natomiast wiceminister lub minister mają na ogół za mało czasu, by kraść jeszcze w handlu detalicznym. Na co więc mogą liczyć? Na premie i nagrody, by nie kusiły ich dopłaty korupcyjne.

Nagonka na rząd, jaką posłużyła się opozycja i sprzyjające jej media, wywołała niezadowolenia społeczne i lęk w kręgach władzy. To dlatego Mateusz Morawiecki zamroził wszelkie premie i podwyżki członkom swojego gabinetu. A przecież nie powinien kulić ogona jak wystraszony kundel, tylko wszcząć dialog ze społeczeństwem. Może udałoby mu się przekonać zawistny lud, że wyższe pobory na rządowych posadach spowodują większą gwarancję przyciągnięcia do pracy osób lepszych niż tylko mierne, że wzmocnią bezpieczeństwo antykorupcyjne, i że wyklarują sytuację w finansach władzy. Ale on wolał przyznać się do grzechu, walnąć w pierś i upowszechnić dziadostwo państwa. Oczywiście w myśl oczekiwań gawiedzi. A gdy któregoś dnia ta oburzy się, że władza nie skacze na jednej nodze, premier nakaże skakać: w dni targowe na lewej, w pozostałe na prawej. Ewentualnie odwrotnie, gdy tylko odczyta z grymasów motłochu, że nie wyczuł jego intencji. Bo to nie jest premier, tylko idea sondażowego przetrwania przywdziana w spodnie i zabiegająca o sympatię tłumu. Znaczy Tusk numer dwa, tyle że model pisowski.

A dlaczego tak jest? Ano dlatego, że pomiędzy masami a władzą nie ma czynnika pośredniego, jakim jest inteligencja, z której dopiero rekrutują się elity intelektualne, angażujące się politycznie, stanowiące raz bufor konfliktów, innym razem transmisję decyzji i postulatów na styku władzy ze społeczeństwem i mogące podjąć dialog w obu kierunkach.

- No dobrze – zapyta ktoś - a dlaczego nie ma? Hm, cóż, to już jest temat na zupełnie inne, równie wstydliwe dla nas opowiadanie.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo