Kuraś Kuraś
4630
BLOG

Zbigniew Herbert w "Dzienniku 1954" Leopolda Tyrmanda

Kuraś Kuraś Kultura Obserwuj notkę 6

Co Herbert porabiał, o czym rozmawiał, z czego się utrzymywał dokładnie 54 lata temu? Oto poniżej odrobina życia tego wielkiego polskiego twórcy na przestrzeni pierwszych trzech miesięcy 1954 r., pokazana przez Leopolda Tyrmada, późniejszego autora głośnego „Złego” czy bulwersującego warszawski Salon „Życia towarzyskiego i uczuciowego”. Rok 2008 to „Rok Zbigniewa Herberta” (w lipcu 2008 r. minie 10 lat od śmierci Poety). Wspaniała okazja do tego, by przybliżyć wielu Internetowcom nie tylko jego znakomitą twórczość (wiersze, korespondencję, eseje, felietony), ale i to jak żył na codzień ten młody wówczas człowiek, w jakich warunkach dojrzewało późniejsze alter ego Księcia poetów - Pan Cogito.

O tym jak postrzegany był Zbigniew Herbert przez Leopolda Tyrmanda w ciężkim dla nich roku 1954, możemy się dowiedzieć z głośnego w latach 80-ych „Dziennika 1954”. Zapisy z tego diariusza uznawane są za najlepsze dzieło Tyrmanda (osobiście równie wysoko cenię „Filipa” i „Życie towarzyskie i uczuciowe” oraz świetną publicystykę, głównie antykomunistyczną, np. zbiory artykułów, polemik, listów wydanych w zbiorach: „Porachunki osobiste”, „Cywilizacja komunizmu”). Bez lektury „Dziennika” nie można próbować poznawać prawdy o tamtym mrocznym okresie dla Polski i części Europy, deptanych po łonie butami sowieckiego „człowieka” oraz jego poputczików.

Tyrmand pisał dziennik od 1 stycznia do 2 kwietnia 1954 r. Nawet przez taką szczelinę możemy dużo zobaczyć: autor swym ostrym, dowcipnym i inteligentnym piórem kreśli niektóre znane mu osoby: przyjaciela Stefana Kisielewskiego, Jerzego Turowicza, Wojciecha Brzozowskiego; ukazuje pełnię „niedowładu” umysłowego, fałszu, zakłamania i służalstwa u takich znanych obecnie, wręcz „pomnikowych” i „benefisowych” postaci jak Zygmunt Kałużyński, Krzysztof Teodor Toeplitz (KTT), Stanisław Lem, Tadeusz Konwicki, Kazimierz Koźniewski (z którym zresztą utrzymywał dobre stosunki; jak teraz wiemy Koźniewski był seksotem ubecji i jako TW "33" był jednym z najgorliwszych donosicieli UB/SB w środowisku literackim i nie tylko), oraz superszkodnika lewicy Jean Paul Sartre’a.

Leopold wiedział, że dziennik nie ma żadnej szansy na publikację – jest on tym bardziej wartościowy. O „szkodliwości” „Dziennika” świadczyć może fakt niektórzy współcześni Tyrmandowi utrzymywali, że „Dziennik” był apokryfem, że został napisany dopiero w USA. Wszelkie spekulacje ucięły oświadczenia Stefana Kisielewskiego i Jana Józefa Szczepańskiego, którzy potwierdzili wszem i wobec, iż Tyrmand czytał im w 1954 r. fragmenty „Dziennika”.

Sięgnąłem do kolejnej edycji wersji wydanej przez w 1980 r. w Londynie z tej przyczyny, iż przed wydaniem „Dziennik” został przez Tyrmanda przeredagowany w 1979 r., co zaowocowało znaczącą poprawą formy „wyświetlania” zdarzeń, opinii i charakterystyk „dramatis personae”. W literaturze nic nie jest tak ważne jak forma (styl), więc – w mojej ocenie – wersja z 1980 r. jest lepsza w odbiorze niż wersja z 1954 r. Co do faktów – nie uległy one oczywiście zmianie, ale znacznie lepiej się o nich czyta.

Wersja oryginalna opublikowana została stosunkowo niedawno, bo w 1999 r., bardzo pięknie zresztą, z licznymi zdjęciami cząstek tamtej rzeczywistości: „Leopold Tyrmand. Dziennik 1954 wersja oryginalna”, wstęp i opracowanie Henryk Dasko, Prószyński i S-ka (Warszawa 1999). Z tej edycji też będę korzystał, porównując niektóre frazy „dziennikarza”, jakie dzieli circa 24 lata.

W 1954 r. Zbyszek Herbert miał 30 lat (1924-1998), Lolek Tyrmand 34 (1920-1985). Uczucie przyjaźni, czy też silnej więzi, jaka między nimi istniała, można odczytać wprost z niektórych fragmentów wspomnień, listów bądź pośrednio, jak w poniższym przykładzie składającym się z cytatów Tyrmandowskiego diariusza A.D. 1954.

Na koniec wstępu „kawałek” o Tyrmandzie, jaki napisał Herbert w 1990 r. w liście do Stanisława Barańczaka, opisując tamte chwile lat 50. XX w.:

„Najgorsze w tym czasie było ostre widzenie nonsensu, całego tego życia, zupełne osamotnienie i raz po raz nachodzące wątpliwości, że Oni mają rację. Jedynymi przyjaciółmi w Warszawie byli mój gospodarz, wierny i nieodżałowany Przyjaciel Władysław Walczykiewicz, urzędnik Ministerstwa Handlu Zagranicznego, oraz nade wszystko Leopold Tyrmand, który wspierał mnie moralnie i materialnie. Na jego postawie moralnej wzorowałem się i naprawdę nie wiem, czy przeżyłbym bez niego te ciemne czasy” („Zbigniew Herbert. «Węzeł gordyjski» oraz inne pisma rozproszone 1948-1998”, zebranie, opracowanie i opatrzenie notami Paweł Kądziela, Biblioteka „Więzi”, Warszawa 2001, s. 531; pierwodruk „Gazeta Wyborcza”, nr 203 z 1990 r.).

Poniższe fragmenty „Dziennika 1954” podałem za piątym wydaniem londyńskim w języku polskim (Puls Publications Ltd., Londyn 1993). Zachowałem oryginalną pisownię. Informacje i uwagi oraz cytaty wersji oryginalnej w nawiasach kwadratowych pochodzą ode mnie.

7 stycznia [1954]

Przechodzę znów na surową dietę. Uważam, że to nie fair ze strony wątroby, te nagłe impertynencje i pogorszenia. Ale wątroba to nie gentleman, powiedział kiedyś Zbyszek Herbert i chyba miał rację. On się na tym zna. (...)

Po południu był u mnie Herbert. To jeden z najlepszych moich współczesnych [w wersji oryginalnej, dalej: w.o., „jeden z najwybitniejszych”]. Moim zdaniem – poeta numer jeden swego pokolenia, a może i całej naszej połaci dziejów powojennej Polski [w.o.: „Moim zdaniem, jest największym poetą młodego pokolenia powojennej Polski”]. Wie się o nim jeszcze niewiele, drukował w „Tygodniku Powszechnym”. Nie spotkał się zresztą z entuzjastycznym uznaniem wśród katolików, ale my wszyscy w „Tygodniku” byliśmy zgodni, że to klasa sama dla siebie. Że on jeszcze pokaże, jak mu tylko pozwolą.

Zbyszek nie ma jeszcze trzydziestu lat, jest szczupły, trochę słabowity, o za szerokich biodrach. Ma uczniakowaty, wesoło zadarty nos i podejrzanie łagodne, jasne oczy. W ich błękitnej miękkości jest nieszczerość i upór. Jest grzeczny, życzliwy, spokojny, lecz w uprzejmości czai się wola i krnąbrność i jakaś wyczulona przewrotność, z którą lepiej się liczyć. Mówi cicho, interesująco i wie, o czym mówi, nosi w sobie dużą i bezinteresowną erudycję, którą bez wysiłku przetapia na dowcip i wdzięk. [W.o.: „Oprócz wielkiego talentu nosi w sobie nie mniejszą, arcyrzetelną erudycję i nieprzeciętną inteligencję, co razem składa się na rzadką, wybitną indywidualność”]. Uprawia moralną czystość, bezkompromisowość i wierność samemu sobie trochę na pokaz, ale w tak solidnym gatunku, że nie można przyczepić się do niczego i nie można odpłacić mu niczym poniżej głębokiego szacunku. [W.o.: „Czystość moralna i wierność samemu sobie są busolą życia tego człowieka”].

Oczywiście cierpi nędzę. Zarabia kilkaset złotych miesięcznie jako kalkulator-chronometrażysta w spółdzielni produkującej papierowe torby, zabawki czy pudełka. Pogoda, z jaką Herbert znosi tę mordęgę po ukończeniu trzech fakultetów [prawo, ekonomia, filozofia], jest wprost z wczesnochrześcijańskiej hagiografii. Ta pogoda to precyzyjnie skonstruowana maska: kryje się pod nią rozpacz człowieka, który boi się, że przegrał życie w niepoważnym pokerze historii, w którym stawką były ideologiczne przywiązania i honory. W konsekwencji tego zgubnego nałogu nie jest w stanie pomóc schorowanym rodzicom czy wymknąć się innym zgryzotom. Przypomina człowieka, który pochylił się nad studnią życia i którego doszedł stamtąd przeraźliwy smród, ale który się także wpił spazmatycznie w krawędź, aby się nie cofnąć i za żadną cenę nie przenieść rozmarzonego wzroku w cukierkowe landszafty.

Mnie łączy z Herbertem przyjaźń dziwna: wiemy mnóstwo o naszych myślach i wzajemnych zaufaniach, ale oddzielamy od nich skrupulatnie sprawy naprawdę osobiste. Nie zwierzamy się sobie, więc nie wiemy o sobie rzeczy najważniejszych. Każdego z nas gniotą z pewnością intymności do przekazania, z potrzeby najprostszej higieny psychicznej, lecz jest między nami coś nieprzekraczalnego. Może to i lepiej.
Zbyszek był kilka dni temu w Krakowie i na przyjęciu noworocznym u pani Starowieyskiej-Morstinowej. Byli tam Turowicz, Gołubiew, Stomma, Kisielewski, Woźniakowski, Szczepański, ich żony, ksiądz Bardecki, Golomontówna i jeszcze kilku najbliższych ze środowiska „Tygodnika”. Nastrój en famille i serdeczne dopytywania się o mnie. Jakoby żadnych pesymizmów, załamań i upadków, mimo nader ciężkich warunków materialnych i borykania się z tzw. życiem, żadnych kapitulacji. Nadal przechowują metr wzorcowy świeckiego katolicyzmu w Polsce dla przyszłości – zajęcie godne poparcia i słów otuchy. Tylko dla jakiej przyszłości? Ja tam z chęcią się przyłożę do tego przechowywania, mnie i tak wszystko jedno. I tak nic mi nie pozostało, poza grą w nonkonformizm. O autentycznych katolikach nie mówię, ale ciekawym, czy liberał Kisiel, radykał Szczepański i estetyzujący chrześcijanin Herbert napędzani są innym paliwem, a jeśli tak, to jakim? Pożądam utwierdzeń w wierze, przydałoby mi się podtrzymanie w jakimś modnym i efektownym kolorze.

Poza tym, według Herberta, kościół Mariacki stoi, u Noworola siedzą ludzie ubrani jak z „Zielonego Balonika” i piją powolutku kawę, co czyni z Krakowa duchową stolice Polski, a może i nawet Arkę Przymierza.

Powiedziałem Zbyszkowi o tym dzienniku. Przyjął to poważnie i powiedział, że rozumie, co to dla mnie znaczy i jak rehabilituje czas trwoniony na przymusową bierność. Powiedział, że spodziewa się po mnie bezlitosnej szczerości, i że tylko taka szczerość to conditio sine qua non przedsięwzięcia, i że nawet najbłahszy dziennik pensjonarki staje się pasjonujący poprzez szczerość, bowiem nie ma w literaturze rzeczy bardziej pochłaniającej ludzką uwagę niż wysiłek zapisania tego, co szczere. I że tylko dekoratywność uczuć i myśli jest źródłem nudy.

Zbyszek jest ostatnio pod wpływem Kisiela, więc zapewnił mnie, że nie tyle pokój, ile brak starcia potrwa jeszcze około pół wieku, po czym Rosja osiągnie taką przewagę gospodarczą, militarną, a nawet moralną nad Ameryką, że należy liczyć się ze zwycięstwem rosyjskiej koncepcji świata. To być może, ale coś mi się wydaje, że nawet najpełniejszy triumf komunistycznej koncepcji nie oznacza jeszcze jej wewnętrznej nienaruszalności: mogą nastąpić jakieś fluktuacje i wypadki, których na razie nie ma w naszym obrazie rzeczywistości i których nie sposób przewidzieć.

15 stycznia

Moje życie codzienne konstruuje się wokół tego dziennika Prowadzę go zaledwie pół miesiąca, a już przerósł wszystkie zamiary. Coś rośnie. Tylko co? Zbyszek Herbert powiedział: „Ostatniego dnia napiszesz: «Dziś nigdzie nie wychodziłem i z nikim nie rozmawiałem. Pisałem dziennik...» Po czym znajdą cię na podłodze i obdukcja wykaże śmierć z wyczerpania”.

Zbyszek przyszedł rano pogawędzić. Zmienia pracę. Losy człowieka siedzą w nim samym albo: pewne rzeczy zdarzają się wyłącznie pewnym ludziom. Tylko Herbert mógł zostać kalkulatorem-chronometrażystą w nauczycielskiej spółdzielni zabawkarskiej. Co to znaczy? Nie wiem, co to chronometrażysta, ale wiem, co to ta spółdzielnia. To dno upodlenia i nędzy. Starzy, emerytowani nauczyciele, których renta wynosi kilkadziesiąt złotych miesięcznie, zarabiają tam dodatkowe dwieście, klejąc z pudełka tektury i strugając drewniane żyrafy. Ludzie, którzy niegdyś czytali na głos Pindara, Kochanowskiego i Byrona, dożywają swych dni o jednym posiłku na dobę, w najlichszym obuwiu i strzępie okrycia na zimę. Los starca w systemie, w którym tajna instrukcja dla lekarzy i aptek zaleca oszczędne wydawanie drogich lekarstw ludziom po sześćdziesiątce, czyli mało wydajnym w pracy. I teraz proszę sobie wyobrazić masówkę z okazji zwycięstwa rewolucji październikowej, na której spędzeni trwogą o tę bolesną parodię bytu starcy zapewniają reżym o swej wdzięczności za nowe, radosne życie. Zbyszek opowiadał o pewnym staruszku, lat siedemdziesiąt osiem, samotnym jak palec, który zabrał głos na takim zebraniu. Mówił, że stracił dwóch synów w Powstaniu Warszawskim i że jest nauczycielem geografii, że chciałby jeszcze uczyć, że czuje się na siłach, że każą mu robić baloniki i że on nic z tego nie rozumie... I w tym wszystkim Zbyszek, wrażliwy jak otwarta rana, uczulenie to jego zawód i powołanie, Wergiliusz w piekle współczucia. Dziś Zbyszek powiedział: „Mam dość, nie mogę dłużej. Czy ty pojmujesz, co znaczy być kalkulatorem wysiłku jakiejś żałosnej resztki człowieka, który uśmiecha się do mnie bezzębnie, bo od postawionych przeze mnie cyfr zależy, czy zje jeszcze raz w życiu talerz zupy... I patrzy na mnie rozpłyniętymi oczyma, które kiedyś rozumiały Schopenhauera... To koniec. Rzucam robotę...” [w.o.: „Mam dosyć. Czuję, że tępieję, a tak być nie może. Człowiek zaczyna naprawdę, że jest kalkulatorem. To koniec. Rzucam pracę...”]. Znam trudności, jakie towarzyszyły zdobyciu tej posady, rzekłem bez entuzjazmu: „Więc co będziesz robił?” „Mam coś na widoku – rzekł Hebert – w Centralnym Zarządzie Torfowisk. Tam będę na swoim miejscu”. Emeryci, inwalidzi, torfowiska – Herberta metafizyka osobowości. Intensywny trening rozpaczy.

2 lutego

Pod wieczór Zbyszek Herbert. Już pracuje w Centralnym Zarządzie Torfowisk. Trochę jak Lejzorek Rojsztwanc. Mówił o antycypacji. Okazuje się, że katastrofa samolotu Hemingwaya zdarzyła się niewiele kilometrów od miejsca śmierci bohatera noweli „The Snows of Kilimanjaro”, napisanej jeszcze przed wojną. Oczywiście bohater ginie w wypadku samolotowym. O czym to świadczy? Zbyszek siedział do wpół do jedenastej i oczy kleiły mu się ze znużenia [w.o.: „... i oczy cały czas mu się kleiły ze zmęczenia”]. Boję się, że nie będzie dziś poezji pisanej nocą. Zaś jutro rano znów torfowiska [w.o.: „Ciekawe, ile wspaniałej poezji i możliwości twórczych tego człowieka ginie codziennie w grząskim torfowisku otaczającej go rzeczywistości?”].

5 lutego

Wieczorem Herbert i czytał nowe wiersze. Wydaje się, że praca w torfie wpływa nań urzyźniająco. Do roboty nie ma tam nic, czytać gazet w godzinach urzędowych nie wypada, wobec tego Zbyszek siedzi przy biurku i pisze wiersze i bajki. Każdy myśli, jaki on przykładny i gorliwy, podczas gdy Zbyszek boryka się z obsesją zmarnowanego życia, co – jak wiadomo – stanowi najlepszy nawóz sztuczny poezji. W wierszach daje wyraz obawom i przygnębieniu, że nie zostawi śladu istnienia. Przeraża go grząskość ludzkiego losu. Powiedziałem mu, że jest to uczucie naturalne wśród torfowisk. Musi zmienić pracę i poszukać czegoś w cemencie czy betonie.

21 lutego

Wieczorem wpadłem na chwilę do Zbyszka Herberta, na Wiejską. Dzieli on sublokatorski pokój, o wysokim suficie i raczej obdarty, z niejakim Walczykiewiczem Władziem, urzędnikiem i mecenasem poezji. Walczykiewicz to cichy, bezinteresowny i fanatyczny wielbiciel Herberta, wierzy w jego geniusz i delektuje się chłodnym racjonalizmem jego wierszy, ich klasycystyczną pozą. Zjawisko niezwykłe, jako że sam jest specjalistą od buchalterii w Ministerstwie Handlu Zagranicznego.

Herbert jadł właśnie przedwczorajszy, na oko, chleb z tanią marmoladą i popijał herbatą ze szczerbatego kubka. Na mój widok, drzwi wejściowe otworzyła gospodyni, zawstydził się i jakby chciał uniewidocznić tę kolację. Dlaczego Herbert wstydzi się nędzy, a Michałowscy, Gembiccy, Chylińskie nie wstydzą się dobrobytu w komuniźmie? [W wydaniu wersji oryginalnej nie ma tego fragmentu z 21 lutego; za to w wersji „londyńskiej” fragment oryginału (zapis z 24 lutego) o socrealizmie, w którym Tyrmand ładuje w serwilistów z obu luf naraz, został znacznie okrojony i bez nazwisk].

22 lutego

Wieczorem był Herbert. Rozmawialiśmy o Rubensie, widocznie nie bez przyczyny. Także o samobójstwach i heroizmie. Zastanawialiśmy się, czy Bóg zajmuje się wyłącznie nagrodą i karą jednostek, czy także ingeruje w sprawy społeczne. Doszliśmy do wniosku, że nie.

16 marca

Późnym wieczorem był Zbyszek Herbert, zły i śpiący. Powiedział, że jak sprawy stoją, obawia się, iż czeka go wielka kariera w Centralnym Zarządzie Torfowisk. Może się to okazać katastrofą, albowiem pokusa dużych zarobków i urlopów w Dusznikach-Zdroju jest nie do przezwyciężenia.
[W wersji oryginalnej ten zapis jest pod datą 17 marca – według mnie to wpadka, i to poważna, edytorów i korektorów – fraza „późnym wieczorem” na to wskazuje; brzmienie w.o.: „Późnym wieczorem był wczoraj u mnie Herbert. Zły, smutny, zmęczony, spięty. Ciekawy widok, jak komunizm wykańcza poetę, skazując go na galery biur Centralnego Zarządu Torfowisk”. By to rozwikłać, należy się udać do Hoover Institution na uniwerku Stanforda w Palo Alto w słonecznej Kalifornii, i tam poprosić o rękopis „Dziennika” z kartonu o numerze 4; może też autor opracowania w.o. posiada kopię tej stronicy].

27 marca

Bogna [16-letnia nad wyraz rozwinięta i piękna dziewczyna, której Lolek był dubeltowym korepetytorem; w wersji londyńskiej Bogna to zmienione imię] domaga się rozrywki, pragnie wieczoru w „Kameralnej”, nawet jej się to należy, gdyż pracowała ostatnio solidnie i sumiennie. Ale ja nie mam ochoty na wyjścia, ciągnie mnie tylko pisanie dziennika, czytanie dobrych książek, pogaduszka z Kisielem, Herbertem lub Wojtkiem [Brzozowskim – przyjacielem Tyrmanda, „drugim po Kisielu”] (...). Myśl o głupich, spoconych twarzach w barze „Kameralnej” jakby mnie rozjuszyła, zaś to, że Bogna w takiej scenerii szuka wytchnienia i przyjemności, uczyniła z niej doraźnego prześladowcę.

30 marca

Spotkałem na ulicy Krystynę Sznerr. To aktorka, miła i zabawna (...). „Wie pan – powiedziała Sznerrówna – w Warszawie mówią o panu, że pan jest w UB”. „To postęp – musiałem się uśmiechnąć. – Jeszcze niedawno mówiono, że pracuję dla Intelligence Service. Mogę się mniej bać”.

W ciągu dnia zapomniałem o tej rozmowie. Wieczorem nie mogłem przez nią zasnąć. Dziś zatruła mi dzień. Z kimkolwiek rozmawiałem, szukałem w jego oczach usilnie skrywanej ostrożności. Sztuczność, nieszczerość, krzywość rządziły mną, wkładały mi głupie słowa w usta, czułem, jak wypełniają mi spojrzenie. Tropiłem nieufność bliźnich, węszyłem ich powściągliwość, obronny fałsz, podejrzenia skierowane we mnie. Wreszcie poszedłem do Zbyszka Herberta i powiedziałem mu, co się ze mną dzieje. Wyśmiał mnie. Starałem się wytłumaczyć mu, jak czyste sumienie warunkuje w totalitaryzmie złe samopoczucie, jak naturalność obraca się przeciw naturalności poprzez odwrócenie norm i rozkład kryteriów, jak zwykle a rebours staje się niezwykłą udręką, zaś to, co dobre przeobraża się w podejrzane dlatego właśnie, że służy dobru [w.o.: „Zacząłem pojmować, jak perfidnie klimat życia w terrorze komunistycznym przetwarza niewinnych w winnych i w jakim stopniu czyste sumienie budzi w totalizmie złe samopoczucie (...)”]. Powiedział mi, że mnie rozumie, że coś w tym jest, że im dłużej mu t o przedstawiam, tym wyraźniej widzi t e g o grozę, ale że ja jestem maniak [w w.o. nie ma tego ostatniego zdania].

-----------------------------------------------

Powyższe opracowanie zostało zamieszczone pierwotnie w 2004 r. w witrynie poświęconej Zbigniewowi Herbertowi pod adresem
http://www.wdq.home.pl/herbert/herbert12.htm

Jako jego autor dokonałem w nim drobnych zmian. Za wszelkie błędy odpowiadam ja.

Kuraś
O mnie Kuraś

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura