Grzegorz Ziętkiewicz Grzegorz Ziętkiewicz
41
BLOG

Niemcy: był sobie prezydent

Grzegorz Ziętkiewicz Grzegorz Ziętkiewicz Polityka Obserwuj notkę 0

 

  Prezydent Republiki Federalnej Niemiec, Horst Köhler poczuł się... niedowartościowany. Albo może niezrozumiany. A już na pewno niezbyt popierany. Jedno jest pewne. Prezydent naszych zachodnich sąsiadów poczuł się na tyle źle, iż postanowił nagle i bez uprzedzenia przestać być prezydentem. I to od zaraz, natychmiast. Od wczoraj Republika Federalna Niemiec nie ma prezydenta. A konstytucja RFN przewiduje, że wybory muszą się w takiej sytuacji odbyć już za trzydzieści dni. Więc właściwie za chwilę. Obowiązki p.o. głowy państwa przejął, zgodnie z przepisami, szef izby wyższej tamtejszego parlamentu, Bundesratu.

  Prezydent poinformował telefonicznie o swym zamiarze szefową niemieckiego rządu i jednocześnie szefową jego własnej partii, Angelę Merkel (CDU) na... dwie godziny przed upublicznieniem swej decyzji. I, jak informowała Merkel w rozmowie z dziennikarzami, nie dał się w żaden sposób przekonać, by jednak zmienić podjętą już decyzję. Widać było, że decyzja już zapadła, poinformowała Merkel.

  Analiza niemieckich mediów, po lewej, po prawej, po liberalnej i po centrowej stronie krajobrazu politycznego naszych zachodnich sąsiadów przynosi jeden wniosek. Da się go streścić w jednym zdaniu: dziwne to zachowanie. I szkodzi ono wizerunkowi Niemiec na świecie. I trudno się z tym głoszonym przez niemieckie media poglądem, nie zgodzić.

  Prezydent Niemiec, wybrany rok temu na urząd głowy państwa na okres drugiej kadencji, nagle wczoraj (31. 05. 2010) stracił ochotę, by jeszcze jutro być nadal prezydentem. Po sześciu latach zasiadania w prezydenckim fotelu Köhler po prostu zrezygnował.

  O osobie prezydenta Horsta Köhlera pisałem szczegółowo rok temu, gdy wybrany został głową państwa niemieckiego po raz drugi, w serwisie mojeopinie.pl- szczegóły tutaj.

  O co poszło...

  Tak naprawdę do końca nie wiadomo. Köhler, mówi się nad Szprewą, czuł się jako głowa państwa osamotniony. Dziesięć dni temu, 22 maja br. Köhler powracając ze swej, chciałoby się rzec, rutynowej i krótkotrwałej, bo kilkugodzinnej wizyty w Afganistanie, gdzie odwiedził stacjonujących tam niemieckich żołnierzy, udzielił wywiadu dla radia. A w nim stwierdził bardzo ogólnikowo, że jego wizja zadań, jakie spoczywają na współczesnej niemieckiej armii, na Bundeswehrze, to wizja w ramach której zadanie armii polega również na zabezpieczaniu za granicą interesów niemieckiego biznesu.

  "Żałuję, że moje wypowiedzi w tej tak ważnej i trudnej dla naszego narodu kwestii, doprowadzić mogły do nieporozumień", powie Köhler rezygnując z urzędu. I doda, że "krytyka sięga jednak tak daleko, iż zarzuca się mnie w niej, iż opowiadam się na rzecz akcji Bundeswehry, których nie przewiduje niemiecka konstytucja. Tego typu krytyka nie ma żadnych podstaw. Brak jej należnego respektu dla sprawowanego przeze mnie urzędu".

("Ich bedauere , dass meine Äußerungen in einer für unsere Nation wichtigen und schwierigen Frage zu Missverständnissen führen konnten.(...)

Die Kritik geht aber so weit, mir zu unterstellen, ich befürwortete Einsätze der Bundeswehr, die vom Grundgesetz nicht gedeckt wären. Diese Kritik entbehrt jeder Rechtfertigung. Sie lässt den notwendigen Respekt für mein Amt vermissen".)

  Ten wywiad spotkał się w Niemczech z bardzo ostrą i głośną krytyką. Ale była to przede wszystkim krytyka mediów i opozycji. Słowa prezydenta zrozumiane zostały prawie tak, jakby Köhler zakomunikował, że Republika Federalna Niemiec będzie teraz używać swej armii jako gwaranta powodzenia i bezpieczeństwa niemieckiego biznesu. I to na dodatek wszędzie tam na świecie, gdzie zajdzie taka potrzeba. Tymczasem powiedział jedynie, że "jeśli istnieją wątpliwości, w potrzebie konieczna jest również interwencja militarna, by bronić naszych interesów, bronić na przykład wolności szlaków handlowych".

("Dass im Zweifel, im Notfall auch militärischer Einsatz notwendig ist, um unsere Interessen zu wahren, zum Beispiel freie Handelswege".)

  Kilka dni po opublikowaniu tego wywiadu urząd prezydenta państwa prostował lub może powiedzieć należałoby, iż raczej wyjaśniał, że prezydentowi nie chodziło wcale o Afganistan. Bo przecież niemieccy żołnierze uczestniczą na przykład również w zwalczaniu piractwa morskiego u wybrzeży Somalii. A walka z piratami przyczynia się do zwiększania światowego bezpieczeństwa, w tym i niemieckiego biznesu.

  I gdy już dyskusja nad wywiadem prezydenta prawie ucichła, nagle Köhler podał się niespodziewanie do dymisji.

  Ale sam wywiad, bardziej lub może jednak mniej nieszczęśliwy, zdaje się być jedynie przelaniem u Köhlera przysłowiowej czary goryczy. Prezydent, podkreśla się przy tej okazji często w Niemczech, ma w swoim katalogu możliwości sprawowanie swego urzędu, do dyspozycji jedynie słowa. Te słowa głowy państwa bywały w minionych miesiącach pełne troski w obliczu problemów, przed jakimi stoi polityka i gospodarka Niemiec. Köhler, człowiek z branży finansów, wieloletni szef Międzynarodowego Funduszu Walutowego apelował do rozsądku, ostrożności, rozwagi. Światowe rynki finansowe nazwał w jednym ze swych wystąpień "monstrum", a wiele ustaw, które jako głowa państwa podpisywał, oceniał często jako niedoskonałe, pachnące nawet przysłowiową fuszerką. Przedłużył też etap przyjęcia przez Niemcy Traktatu Lizbońskiego, czekając najpierw, aż Trybunał Konstytucyjny zaakceptuje nowy kształt Unii.

  Köhler, lubiany wśród społeczeństwa za próby swej ponadpartyjności i niezależności zdawał się tracić zrozumienie wśród polityków, w tym w szeregach własnej partii, chadeckiej CDU. Był prezydentem, który mówi, ale którego słów miejscowa polityka nie przywykła przyjmować do wiadomości.

* * *

  Obserwuję kraj naszych zachodnich sąsiadów od prawie trzydziestu lat. Kraj to stabilny, uporządkowany, czasami do bólu przewidywalny. To taki kraj, o jakim z polskiej perspektywy zwykło się mawiać, że jest po prostu poukładany. Taki uporządkowany, dokładny, solidny. Według rozkładu niemieckich pociągów Intercity można zazwyczaj regulować zegarki, a po tamtejszych autostradach podróżuje się, jak w filmie lub w bajce. O jakości i palecie niemieckich samochodów nie wspominając. A tu nagle głowa państwa tego kraju niespodziewanie ostatniego dnia maja 2010 ogłasza oficjalnie w prezydenckim salonie w obliczu zaproszonych i zdziwionych mediów, że... rezygnuje ze stanowiska. Ot tak i po prostu. Dzisiaj i natychmiast.

  Gdy w roku 1989 dokonywało się zjednoczenie obu podzielonych w wyniku drugiej wojny światowej niemieckich państw, mój ówczesny, nieodżałowany i niezapomniany kolega redakcyjny, nieżyjący już dzisiaj kompozytor i dziennikarz radiowy, hrabia Jan Tyszkiewicz stwierdził podczas jednej z naszych rozmów, że mimo, iż doskonale rozumie wolę Niemców do zjednoczenia, to jednak jest mu po prostu szkoda.

- Ale czego szkoda, chciałem się upewnić.

- A szkoda mi tego dobrego, uporządkowanego RFN-u. Bo teraz się wszystko zmieni, rozleci, rozpadnie i już nie będzie takie, jakie było. Jakie powstało w minionych, prawie czterdziestu latach.

  Jan Tyszkiewicz nie mógł w roku 1989 wiedzieć, że dwadzieścia jeden lat później prezydent zjednoczonych już dawno Niemiec udowodni pewnego dnia, że on, Tyszkiewicz miał wtedy w Monachium w naszej rozmowie po prostu rację. Szkoda, że ją miał.

Grzegorz Ziętkiewicz Utwórz swoją wizytówkę Dziennikarz prasowy, radiowy i telewizyjny. W okresie 1980 - 81 redaktor prasy NSZZ "Solidarność" ZR Wielkopolska w Poznaniu, internowany 13. 12. 1981. Na emigracji w RFN 1983 - 97. Były berliński korespondent Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa oraz korespondent paryskiej "Kultury". Autor periodyków (nakładem władz Miasta Berlina) o historii i współczesności Polaków w Niemczech i w Berlinie. W latach 90. współpraca dziennikarska z tygodnikiem "Wprost", "Rzeczpospolitą" "Tygodnikiem Powszechnym" i "Gazetą Wyborczą" oraz I PR. Obecnie autor cyklicznego programu o tematyce polsko-niemieckiej na antenie Radia Merkury Poznań. <a

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Polityka