Rząd stara się ciąć wydatki i szuka oszczędności, co jest działaniem ze wszech miar słusznym, jednak jak powiadają nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu co można zauważyć w najnowszym pomyśle ministra Rostowskiego. Otóż ministerstwo wymyśliło sobie zakaz dowolnego zadłużania się samorządów. Na pozór wszystko wygląda dobrze, reżim finansowy jest czymś czego generalnie należy przestrzegać. Jednak w samorządach wygląda to trochę inaczej. Zdecydowana większość branych przez miasta kredytów służy obsłudze inwestycji, przeważnie jest to tzw. „wkład własny” przy projektach współfinansowanych (czasem w prawie w całości) ze środków unijnych. Czyli bez tych kredytów, czy pieniędzy z wypuszczanych przez miasto obligacji nie byłoby nowych dróg, mostów, stadionów itd.
Samorządy w Polsce na inwestycje wydają ok. 23% swoich budżetów, to dużo ale nie są to pieniądze zmarnowane (pomijam jakieś patologiczne sytuacje), w większości zadłużają się samorządy miast o wysokim stopniu rozwoju i – co ciekawe – zarządzane głownie przez niezależnych od partii prezydentów. Jakoś mieszkańcom Wrocławia, Poznania, Gdyni, Katowic i innych nie przeszkadza fakt brania przez zarządy tych miast kredytów, gdyż widzą, że te pieniądze są dobrze wykorzystane.
Pamiętam jak parę lat temu były prezydent miasta stołecznego zaoszczędził bardzo dużą kwotę (nie pamiętam dokładnie ile ale było to sporo) gdyż nie wystąpił o dofinansowanie stołecznej inwestycji, czyli oszczędził „wkład własny”. Nie sądzę aby o takie oszczędności Polakom chodziło.
Jeżeli chodzi o samorządy to zadłużają się głownie ci, których na to stać, a obsługa długu przez miasta jest wkalkulowywana w koszty inwestycji i rzutuje na planowanie zobowiązań na następne lata.
Niezależność samorządów od administracji rządowej jest jednym z wielkich sukcesów polskiej transformacji, oczywiście nie da się odciąć całkowicie, a rząd potrafi samorządowcom utrudnić życie – głownie przez dokładanie obowiązków i nie dodawanie pieniędzy, jednak większość sobie jakoś radzi, niektóre nawet bardzo dobrze.
Problem polega na tym, że długi samorządów wliczają się do ogólnego zadłużenia kraju, czyli im więcej samorządy inwestują, im lepiej wykorzystują fundusze unijne, im bardziej się rozwijają tym gorzej dla Polski, a właściwie dla statystyk i wskaźników, które niebezpiecznie zbliżają się do wartości granicznych. Wychodzi na to, że im miasto lepiej zarządzane, im szybciej się rozwija, a mieszkańcom żyje się w nim lepiej, tym stanowi większy problem dla państwa i jest większym zagrożeniem dla budżetu kraju. I nie ma znaczenia, że rząd na te samorządy i ich rozwój pieniędzy nie daje (albo daje niewiele).
Mieszkam w Gdyni, mieście, które według różnych ankiet i ocen jest jednym z lepszych miast do życia w naszym kraju, widzę jak wiele inwestycji jest wspólfinansowanych z funduszy unijnych, pierwszy w Polsce nowoczesny tabor autobusowy sfinansowany był w dużej części z kredytu, teraz ciągle się rozwija i stanowi wzór dla większości polskich samorządów. Nie życzę sobie aby rząd decydował czy mają w moim mieście powstawać nowe inwestycje i skąd władze miasta mają brać na to pieniądze. To oceniają mieszkańcy podczas wyborów i jakoś (nie tylko w Gdyni) ufają swoim włodarzom i ich decyzjom, nawet tym dotyczącym zadłużania się.
Inne tematy w dziale Polityka