Rolex Rolex
4434
BLOG

Kompetencje albo o zemście Millera

Rolex Rolex Polityka Obserwuj notkę 74

(Długie i nudne)

Takie słowo; takie słowa: kompetentny, kompetentna, kompetentne... Brzmią jakoś tak dreszczowato dla polskiego umysłu. Dreszczowato i niezrozumiale – tak sądzę. Jak zanotowano w spisie anegdot związanych z polsko-brytyjskimi relacjami, król Jerzy VI wizytując polski dywizjon myśliwski 303, miał zapytać jednego z pilotów: „Co tam, Panie, najtrudniejsze było w tych zmaganiach z Hunami?” „Wasze regulaminy, Jego Królewska Mość” odpowiedział pilot, a ja mam nieodparte wrażenie, że „Jego Królewska Mość” w kontekście regulaminów było akcentowane w sposób w jaki w języku polskim akcentuje się zupełnie inne zestawienie trzech słów zaczynających się literami KWM.

My, szanowny Czytelniku, nie jesteśmy od żadnych tam regulaminów; my jesteśmy od improwizacji. Improwizacja w każdej dziedzinie jest naszą dumą. Jej zadaniem jest potwierdzać naszą wrodzoną inteligencję (częściej w istocie: cwaniactwo), która nie potrzebuje pożywienia w postaci rzetelnej wiedzy, a już tym bardziej CZYJEJŚ wiedzy, przekazywanej w postaci instrukcji, bez obszernych objaśnień. Klasyczny obrazek Polaka, to obrazek faceta w pocie czoła wnoszącego do domu nową pralkę, zakupioną pod faceta nieobecność (delegacja) przez jego małżonkę. Na raty.

Pralka zostaje wtaszczona (te parę rys na klatce schodowej – betka), pozbawiona tekturowego, wzmocnionego specjalną taśmą opakowania oraz instrukcji obsługi, która ląduje w koszu na śmieci. Potem następuje etap montażu, a po tygodniu (bo tyle średnio trwa montaż) prania wstępnego. Dalej jest potop, wizyta wściekłego sąsiada, telefony do firmy ubezpieczeniowej w sprawie zalania... a na sam koniec hydraulik spod szesnastki. Fifty-fifty, że przy pomocy hydraulika spod szesnastki historia się powtórzy, ale... czasami i my i on mamy szczęście i kończy się dozwoloną przez szczęśliwą małżonkę (oglądającą „wir bieliźniany w okrągłym okienku”) flaszeczką z tym spod szesnastki. Sukces.

Mogę sobie pozwolić na ten kpiarski ton, bo chociaż również nie czytuję instrukcji obsługi, a moje kompetencje w zakresie wszelkich maszyn i urządzeń są żadne, to mam tę wyższość nad większością naszych rodaków, że się po prostu nie zabieram. Odmawiam, tłumacząc wściekłym świadkom, że „u nas w domu od kierowania pojazdami mechanicznymi byli szoferacy”, co nie jest prawdą, ale działa. Już bliżej prawdy jest druga wersja: „Ja z miasta jestem, była dobrze zorganizowana komunikacja miejsca; tramwaje, autobusy, więc po co?”. Też potrafi zaboleć.

Ale to tytułem przydługiego wstępu. Do sedna. Po latach włóczenia się po zagranicy doszedłem do wniosków kompromisowych. Kompetencje są potrzebne Polakom jak powietrze, a zdolność do improwizacji należy zachować i pielęgnować w oczekiwaniu na sytuacje wyjątkowe, nie objęte z natury rzeczy regulaminami. Całkowite odrzucenie potrzeby zdobywania kompetencji jest zasłoną dymną skrywającą naszą bardzo wstydliwą cechę – lenistwo. Lenistwo fizyczne, ale przede wszystkim lenistwo umysłowe. Sam jestem leniem heroicznie zwalczającym w sobie tę narodową cechę, więc wiem.

Zebrane doświadczenia pozwalają mi na przeprowadzenie badań porównawczych (standaryzacja versus improwizacja) w kilku dziedzinach: pomoc i obsługa prawna, medycyna, organizacja wspólnot lokalnych. Od Sasa do lasa, ale tak wyszło. I wiem jedno: w życiu nie pójdę do gabinetu świadczącego usługi medyczne bądź kosmetyczne w Polsce, chyba, że w wyniku urazu będę nieświadomy zagrożeń. Dlaczego? Bo moja wiara w to, że obok efektów dobrze udzielonej pomocy medycznej nie wyniosę gronkowca najzłocistszego będzie musiała opierać się tylko i wyłącznie na zaufaniu do lekarza, pielęgniarki, salowej, etece..., ale nie na systemie piętrowej kontroli i konieczności corocznego powtarzania wiedzy, wzbogaconego praktycznym szkoleniem, na temat zagrożeń związanych z zainfekowaniem pacjenta. Czy chcę powiedzieć, że na zgniłym Zachodzie zainfekowanie pacjenta, pomimo istnienia regulaminów, nie może się przydarzyć? Może, ale wtedy przynajmniej mam w kieszeni od kilkudziesięciu do paru set tysięcy w twardej walucie, bo nie ma możliwości (inaczej kryminał), żeby moja wizyta nie została opisana w każdym możliwym szczególe w dokumentacji medycznej. A już absolutnym minimum jest odnotowanie faktu takiej wizyty wraz z opisem zastosowanych procedur. W Polsce, niestety, tego się unika, żeby nie musieć nabić na kasę fiskalną. Nikt nie myśli o tym, co stanie się, kiedy padnie diagnoza: „żółtaczka typu C”, a pacjent będzie się miotał od fryzjera przez kosmetyczkę do dentysty, a w każdym z tym trzech przybytków nikt go nie będzie pamiętał. Na niego to już można machnąć ręką, i tak po ptokach, bo kuracja skutecznie lecząca żółtaczkę typu C kosztuje circa sto tysięcy złotych, ale czy ktoś zadał sobie pytanie czy istniejące zagrożenie zostało wyeliminowane i nie będzie skutecznie rujnować zdrowia kolejnym? A czy ten obywatel ze zrujnowanym zdrowiem, przy okazji kolejnej wizyty w wymienionym przybytkach przyzna się do choroby? Lenistwo i brak odpowiedzialności. Brak kompetencji. Ale nie to jest najgorsze.

Wykonajmy skok do innej kategorii wagowej. Polityka. Mamy, nauczeni doświadczeniem, skłonność do obrzydzenia. Słusznie, bo polska polityka jest obrzydliwa, zapchana brakiem jakichkolwiek kompetencji po klapę puchy na odpady. Z małymi wyjątkami z każdej możliwej strony, opcji i orientacji. Jest to możliwe tylko i wyłącznie w społeczeństwie, które celowo pozbawiano już nie tyle że kompetencji, ale nawet chęci ich nabycia i rozumienia potrzeby ich pozyskania. Z prostego powodu: lenie i durnie nie mogą rządzić bardziej kompetentnymi od siebie; nie dadzą rady, bo ich brak kompetencji będzie zbyt jaskrawo widoczny. Dlatego właśnie w roli ministrów od oświaty i nauki obsadza się zawsze kosmitów. Nie jakichś tam celowych szkodników, co to wzorem Adolfa i Józefa będą nas przerabiać na roboli. Kosmitów, nieświadomych czegokolwiek, bo kosmici robią najlepszą rozpierduchę. W przypadku celowego działania można prowadzić kontrakcję, a w przypadku działań kosmity? Nie da się, to jak huragan, nieprzewidywalne.

W efekcie dokonujemy wyborów w drodze tak bliskiej nam improwizacji posługując się intuicją. Ta intuicja słusznie podpowiada nam, że wybierani są niekompetentni, ale pozwala również żywić nadzieję, że są cwani więc sobie poradzą, ponownie w drodze improwizacji. Niestety, co sprawdza się na straganie z pietruszką, na pewnych poziomach się nie udaje – tam potrzebna jest wiedza, doświadczenie, nawyk, znajomość procedur. Różnie to w czasie ostatniego dwudziestopięciolecia bywało. Bywało lepiej i gorzej. Pojawiali się ludzie kompetentni w masie niekompetentnych, ale ci kompetentni byli najczęściej kompetentni w innym fachu. W międzynarodowej jumie; zresztą po to ich implementowano w „zdrową i nie ruszoną myśleniem tkankę elit rządzących”. Ale jakoś to szło. Do niedawna. W tym miejscu bardzo proszę szanownych Czytelników o przyjęcie do wiadomości, że ja nie jestem za, ani nawet przeciw. Trochę mi to powiewa, z prostego powodu, że chyba nie mam prawa być za a nawet przeciw, skoro to nie na moje życie „za i przeciw” będzie miało wpływ.

Wiecie Państwo, ja doskonale wyczuwam sytuację, w której ktoś kto najpierw odbył solidne i całościowe studia, a potem przeszedł całą drogę rozwoju i nabywania kompetencji w środowisku, w którym konkurencja profesjonalistów jest powszechna, napotyka na swojej drodze udającego męża stanu pajaca. Ten pierwszy wygląda trochę tak jak lis, który dopadł w kurę w ślepej uliczce. Nawet jakby nie chciał instynkt mu się włącza. Musi zabić. Z powodu wrodzonego, a później wyćwiczonego, profesjonalnego nawyku zabójcy, z powodów szkoleniowych, oraz z powodów utylitarnych – taka głupia kura nie powinna mieć potomstwa. I kiedy widzę Nigela Farage, MEP (a jestem daleki od sympatii), który wstaje, żeby rozsmarować „Króla Europy”, to widzę lisa i tę biedną kurę w ślepej uliczce. Coś, co sprawdzało się w krainie facetów instalujących pralkę, nie ma prawa sprawdzić się w relacji kury z lisem. Kiedy wyobrażam sobie Ławrowa, przy całym braku zrozumienia i sympatii, kręcącego w zadziwieniu głową podczas konstruowania krótkiej notatki do prasy na temat wypowiedzi innej, tym razem zeschetyniałej kury mającej nieszczęście być ministrem spraw zagranicznych dużego kraju w środku Europy, to również widzę lisa i kurę. I mam dokładnie to samo wrażenie, kiedy mam wątpliwy przywilej oglądać tego pana z odklejonym wąsem. Kury i lisy. I dlatego wszelkie protesty jakichś tam Frankistów (była taka sekta:) czy górników to strata czasu i ciepłoty ciała na mrozie. Z jednej strony międzynarodowe instytucje finansowe, poważne sprawy, a z drugiej kury. W najlepszym razie piorun strzeli w kurnik i będzie po zabawie.

W tym właśnie kontekście, z pewnym rozbawieniem, ale i pewną dozą podziwu, obserwuję wrzutkę jednego z nielicznych lisów naszej polityki, starego komucha (wiem, wiem) Millera. On się wybiera na emeryturę, ale zanim się wybierze postanowił się zabawić i do kotła z durniami wrzucił enigmę, czyli Panią Ogórek, w sezonie jak najbardziej pozaogórkowym. Z powodu nazwiska ciężko się wydziwia, nawet jeśli jest to jedna z najbardziej ulubionych zabaw „elit” w „towarzystwie”, skoro jeden z największych kanclerzy w powojennej historii Niemiec miał na nazwisko „Kapusta”. A poza natrząsaniem się z nazwiska nic już nie ma, nie starcza kompetencji. Dowcip Millera; figiel i złośliwość spłatana polskiej klasie politycznej, polega na tym, że on wrzucił do tego kotła najzwyczajniejszą, w miarę dobrze wykształconą, wykazującą się manierami, pewną wrażliwością, urodą i jakimś tam wyczuciem stylu, osobę. To jest złamanie wszelkich zasad! Tu nie chodzi o poglądy, a już w najmniejszym stopniu o tworzenie jakiejś „piątej, antykatolickiej kolumny” (to ostatnie ubawiło mnie do łez, bo jakby Kościół miał się chwiać z powodu Pani Ogórek, to nie wyszedłby z pieczary), ale o strzał w pysk durnia i chama. Wyobraźcie sobie Państwo debatę Pani Ogórek z panem, któremu się wąsy odkleiły. No przecież nie powie, że Pani Ogórek to „pasztet” albo ‘kaszalot”, a to jedyny argument w dyskusji, który strażnik żyrandola ewentualnie mógłby mieć. Wyobraźmy sobie debatę Pani Ogórek z panem Schetyną. Na temat, dajmy na to, frontu północnego, który tworzyli Północnicy, albo południowego, pełnego uzbrojonych po zęby Południowców lub Południków. Przeciętna Pani Ogórek rozmaśla bez wysiłku dziewięćdziesiąt procent naszych wybrańców i to jest właśnie „zemsta Millera”. Pomimo (kolejny raz) braku sympatii, gratuluję.

A teraz pytanie o to, czy Pani Ogórek ma szansę w wyborach prezydenckich? To jest pytanie z zakresu psychologii społecznej. Moje codzienne kontakty z Rodakami mają charakter raczej korespondencyjny, ale się pokuszę. Otóż jesli Pani Ogórek będzie słuchać rad wujka Millera, to wszystko jest możliwe. Wujek Miller całkiem cwanie wypromował Panią Ogórek jako propozycję „środka”; tak na prawdę do przyjęcia przez post-komuchów, katolików, wykształciuchów, facetów od pralki i gospodynie domowe. Polakom, z ich kompleksem wyrażającym się pragnieniem, żeby ich doceniano i lubiano w świecie, Pani Ogórek może się spodobać. Polacy, którzy przełkną każdy kit, jeśli się dowiedzą, że o Polsce się mówi, będą wniebowzięci, bo ewentualny sukces Pani Ogórek znajdzie się na pierwszych stronach gazet wszystkich popularnych dzienników jak glob długi i szeroki z powodów pozapolitycznych, jako że Pani Ogórek jest idealnym materiałem na celebrytkę, a to w dzisiejszych czasach dużo więcej niż jakiś tam politruk. Stąd zresztą bierze się ujadanie komisarzy od przekazu – jest emanacją strachu wspomnianych już kur; kur lewych i tych prawych. Pamiętajmy również, że w Polsce jest zaledwie kilka kilka osób namaszczonych w Langley, a Leszek Miller do nich należy. Jak za Panią Ogórek wezmą się spece z Hollywood, to reszcie żaden Mosfilm ani Film-zeit nie pomoże.

Żeby nie było, że nie mówiłem.   

 

Rolex
O mnie Rolex

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka