Prezydent Obama powinien już teraz podziękować Republikanom, że zapewnili mu zwycięstwo w wyścigu do Białego Domu. Mitt Romney nie ma żadnych szans, by zostać prezydentem USA. I nie ma tu znaczenia, czy potrafi opowiadać dowcipy lepiej od Obamy, czy jest bardziej agresywny i charyzmatyczny, tak, jak nie ma znaczenia, czy kocha Polskę, Bangladesz, albo Gruzję – choć te spotkania z Tuskiem i Komorowskim głosów amerykańskiej Polonii mu raczej nie dostarczą - podobnie, jak nie ma znaczenia, czy wyśle więcej żołnierzy na Bliski Wschód, by bronili granic Izraela...
Nie mają równiez żadnego znaczenia wyniki debat, ani ‘romnezja’ czy ‘obamonezja’ obu kandydatów. Obaj zdołali w przeciągu całej kampanii na tyle złagodzić i zmodyfikować swoje poglądy i stanowiska, że trudno w tej chwili pokazać jakieś drastyczne różnice. Fakt ten podkreśla wielu obserwatorów amerykańskiej sceny politycznej, czego dowodem była ostatnia debata, podczas której poprzednio waleczny, jak jastrząb Romney gotów postawić do kąta Chiny i Rosję, a na Bliskim Wschodzie żelazną ręką zaprowadzić zdecydowany porządek, skoncentrował się na kosmetycznych poprawkach polityki zagranicznej rządu Obamy, bowiem ta – wbrew obietnicom z kampanii prezydenckiej w 2008 roku – do tej pory pozostaje kontynuacją polityki poprzednich prezydentów...
Przykłady zmian wcześniejszych pozycji można mnożyć. Obama, po trzech latach nacisków na Izrael w sprawie granic i żydowskiego osadnictwa, nagle zaczął robić ukłony w stronę Tel Avivu. Z kolei Romney nabrał wody w usta na temat nielegalnej imigracji, choć był to jeden z głównych punktów jego platformy podczas walki o nominację GOP.Wyłania się z tego mizerne przedstawienie, którego zadaniem jest jedynie zaspokojenie społecznych oczekiwań czyli stworzenie wrażenia zaciętego pojedynku o prezydencki fotel. Ciekawostką jest to, że debaty nie odbywały się w tym samym czasie antenowym co mecze footballu amerykańskiego...
Ale do rzeczy. Nie dziwi więc, że decyzje wyborców sprowadzają się do spraw marginalnych, a tak zwane "swing votes" należą do grup dość kuriozalnych, a lansowanych z dużym zacięciem przez media. W latach 90-tych były to tzw. "piłkarskie mamy", które obecnie, w wyniku recesji, zostały zdegradowane do roli "mam kelnerek". To one, według kampanijnych guru, zadecydują o wyborze przyszłego prezydenta. Jednym słowem przyszłość światowego mocarstwa leży w rękach blondynek bez matury...
Sami zresztą Republikanie nie wierzą chyba w sukces własnego kandydata skoro wybrali ze swojego grona człowieka, który nie jest w stanie wygrać, z tego prostego powodu, że jest mormonem. Nie zadecyduje więc polityka gospodarcza, ani wizja dalszych relacji w stosunkach z Rosją czy Chinami, ale fakt, że Romney jest członkiem kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich, postrzeganego przez wielu Amerykanów jako podejrzana organizacja kultowa, a blondynkom wystarczy obietnica większego napiwku.
To dobra wiadomość dla amerykańskiego podatnika, gdyż dzięki temu budżet zaoszczędzi na przeprowadzkach...
I tyle
Gdy wieją wichry zmian, jedni wznoszą mury, inni budują wiatraki, a ja? dbam o duszę...
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości