Prof. Cieszewski, ciekawy charakter. Trzydzieści lat na emigracji, z czego blisko połowa w USA – wystarczająco dużo czasu, by przeistoczyć się w Jankesa Chrisa z kanadyjskim paszportem. Mało tego, nie tylko zdołał opanować arkana amerykańskiej mentalności, ale butą i arogancją przewyższył samego John Wayne. Amerykanin z próbówki, czy ze skryptu – tylko czyjego? Od chwili, kiedy pojawił się w polskich mediach, nie mogłem pozbyć się wrażenia, że coś w tym wizerunku nie gra. Nie miało to nic wspólnego z prezentacją obalającą mit pancernej brzozy, ale z przybraną pozą. Bezczelność i zarozumiałość. Tak nie zachowuje się naukowiec z amerykańskiej uczelni, który może być szczerzy do bólu, ale rzadko przekracza granice dobrego smaku. Tak zachowuje się tylko ktoś, kto jest pewien, że wszystko ujdzie mu na sucho. Ktoś, kto wie, że włosy będą mu spadały tylko u renomowanego fryzjera...
Właśnie z tego powodu, zrodziła mi się w głowie myśl, że być może profesor z Athens – Georgia, USA dostał gotowca i uwierzetelnił go swoim leśniczym dorobkiem. Być może Deepak Mishrak przejrzał to na wskroś (w końcu w Indiach nie takie programy komputerowe były zamawiane) i wycofał się z uczestnictwa w tej prywatce. Być może nasz rodak jest zwykłym listonoszem i pięcio-minutowym celebrytą na żółtym pasku. Być może to kontynuacja zabawy w policjantów i złodziei, albo w indian i kowbojów, odgrywana przez dawnych kolesi z SB. Być może to kolejna runda starcia gladiatorów w igrzyskach dla ubogich...
Moje wątpliwości prysły, jak bańka mydlana, kiedy profesor leśnik ukazał kulisy swojej interakcji z SB i „dramatycznej ucieczki” z Polski:
...było ich czterech...przyszli, jako koledzy...mama zaoferowała poczęstunek...zszedłem do piwnicy - sam...wsadziłem w gacie kompromitujące dowody...esbecy pili herbatkę...zawieźli mnie na przesłuchanie...lampa w oczy...doba bez snu...nikogo nie wydałem...rano oddali mi paszport...pognałem po wizę...kanadyjczycy dali po kilku godzinach...życzyli miłego lotu do Montrealu.
Aż mnie rzuciło – nie mogłem uwierzyć własnym uszom. Specjalista od zdjęć satelitarnych, perfekcjonista potrafiący znaleźć igłę w stogu siana z odległości 1000 km, umysł ścisły i zorganizowany, pozwala sobie na sprzedaż tak rzadkiego kitu. Bo to opowiastka rodem z balang suto zaprawianych alkoholem, gdzie liczy się bajer a nie meritum. Czy to oznacza, że ktoś chciał poinformować adresatów, że służba czuwa... i jest w posiadaniu jeszcze innych ‘gotowców’. Jeśli się mylę, to polski Krzysiu miał wyjątkowego farta, albo odkrył tajemnicę teleportacji, bo w ciągu jednej doby zdołał dostać się na rozmowę z konsulem, uzyskać wizę, kupić bilet na lot do Montrealu, przechytrzyć grono esbeków zanim ci zdołali w pełni strawić smakołyki z kuchni mamusi, i ulecieć z Okęcia w objęcia wolności. Normalnym zjadaczom chleba i chętnym na wyprawę na Zachód, w tym czasie taka wielozadaniowa operacja zajmowała od dwóch do trzech miesięcy - w moim przypadku blisko cztery lata. Nie biorę tu pod uwagę kilometrowych kolejek do ambasad i możliwość odrzucenia wniosku o wizę, co było nagminnym procederem. A Krzysiu, ot tak bez kolejki, pogadał z Francuzami, potem dostał kopa od Amerykanów, by na koniec ładna pani konsul w ambasadzie kanadyjskiej przyjęła go z otwartymi ramionami, utuliła, otarła łzy i podarowała wizę. Prztyk i już.
Ta maskarada szyta jest zbyt grubymi nićmi, by łykać tę papkę, jak tuczona gęś. Robienie z siebie niewiarygodnego Krzysia vel Chrisa, albo miało na celu skompromitowanie Macierewicza, który - co trzeba przyznać - jak gdyby łyknął ten haczyk, albo wzmocnienie teorii zamachu. Za tym drugim przemawiają nachalne dopiski do akt...
Gdy wieją wichry zmian, jedni wznoszą mury, inni budują wiatraki, a ja? dbam o duszę...
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości