Jacek Kobus Jacek Kobus
214
BLOG

Przyczynowość w dziejach

Jacek Kobus Jacek Kobus Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

Nie od dziś wiadomo, że spór deterministów z indeterministami to tak naprawdę kwestia skali.

Jeśli bowiem badać jakieś zjawisko (zachowanie ludzkie – konkretnie) naprawdę szczegółowo, to zawsze znajdzie się – a przynajmniej – uda się post factum dopasować – przyczynę w sposób zupełnie satysfakcjonujący tłumaczącą najdziwniejsze nawet przypadki. Kto nie wierzy, niech sobie przestudiuje życiorys profesora Dońdy. 



Układanie takich ciągów przyczynowo – skutkowych wyglądałoby na koloryt stylu, jeszcze jedną z Lemowych ekstrawagancji językowych które, jak mi się wydaje, są głównym powodem dla którego zidiociałe pokolenie wtórnych analfabetów wychowanych w kulturze obrazkowej już Mistrza nie czyta – gdyby nie ważna nauka, która z tych pasaży wynika. Tak samo bowiem, jak szukając przyczyn czyjegoś przyjścia na świat, zmuszeni jesteśmy cofać się do czasów, gdy pramałpoludka potknęła się o korzeń akacji, pozwalając w ten sposób pramałpoludowi dać się posiąść, ze skutkiem natalnym, która to akacja wyrosła w tym miejscu gdyż, itd., itd. – tak samo też, choć niekoniecznie i nie zawsze w tak trywialne wnikająca szczegóły – stara się też działać nauka. Na ogół z powodzeniem. Co bowiem „w skali makro“ wydaje się zjawiskiem przypadkowym, które można badać tylko metodami statystycznymi, „w skali mikro“ objawia czysto deterministyczną naturę, pięknie dając uzgodnić wyniki z przewidywaniami (jeśli bywa odwrotnie – jak np. w termodynamice – to dlatego, że przy bardzo wielkiej ilości zdeterminowanych zdarzeń mikro, praktyczniej jednak jest posługiwać się statystyką).

Dlatego właśnie, tak wielkim była zaskoczeniem, a wręcz obelgą dla nauki (czemu bodaj dawał wyraz nie kto inny, jak Einstein), niesprowadzalność zjawisk subatomowych do tego schematu, a przez to – nieuzgadnialność mechaniki kwantowej z resztą fizyki.

Jak zwykle, w humanistyce wszystko jest na odwrót. Zachowanie jednostki ludzkiej nawet u najzaprzysięglejszych deterministów, uchodzi jednak za w miarę swobodne. Nawet Marks, z Engelsem na dokładkę, musieli przyznać swoim, skądinąd zdeterminowanym jak automaty przez „stosunki produkcji“ ludziom tę przynajmniej swobodę wyboru, że „niektóre jednostki z klas uprzywilejowanych mogą przejść na stronę proletariatu“ – boż jak inaczej mieliby wytłumaczyć własne zachowanie, skoro żaden z nich proletariuszem bynajmniej nie był..?

Za to bieg dziejów powszechnych zwykle postrzega się jako zdeterminowany.Profesor Bobola pewnie by wręcz użył analogii do zachowania gazu – nie badamy torów i pędów poszczególnych jego cząsteczek, bo choć to możliwe, to zwykle niepotrzebne i tylko komplikuje opis, skoro scałkowane, dają się doskonale deterministycznie opisywać kilkoma prostymi wzorami.

Problem polega na tym, że przyjąwszy taką perspektywę bez głębszego namysłu – łatwo wpadamy w pułapkę tworzenia hipostaz. Oczywistą hipostazą są wszak „stosunki produkcji“, „klasy“ – a nawet, choć tu słowo zwykle przyobleka się w ciało – „narody“, czy „państwa“. „Stosunków produkcji“ nikt nigdy na oczy nie widział – to czysto abstrakcyjny „byt“, nie występujący nigdzie poza książkami. O tym, czy istnieją realnie czy nie istnieją „klasy“ –już chyba tutaj się spieraliśmy. Skłonny jestem przyznać, że istnieją – w badaniach socjologa, bo w życiu realnym „klasy“ nikt jako żywo spotkać nie może, w życiu realnym spotkać można co najwyżej konkretnych ludzi, a nie „proletariuszy“ czy „kapitalistów“.

Co do „narodów“, to z nimi jest trochę jak z „rasami“ w zootechnice: bardziej jest to bowiem pewien „projekt w działaniu“, niż kategoria opisowa. Przez większość XIX wieku, kiedy – jak nas uczą podręczniki historii – „Polacy bohatersko walczyli o odzyskanie państwowości“, stając się przy okazji – po raz pierwszy w dziejach Europy, o czym jakoś nikt nie chce pamiętać – „narodem“ w sensie „bytu prawnego“ (bo Kongres Wiedeński w 1815 roku stworzył – niebezpieczny jak się okazało – precedens, gwarantując traktatami, iż tak Rosja, jak Prusy i Austria „stworzą Polakom warunki narodowego bytu“) – więc, przez większość owego wypełnionego bohaterskimi walkami wieku XIX, z polskością utożsamiało się może kilka, w porywach do kilkunastu procent wszystkich mówiących na codzień po polsku (za to trafiali się, wcale nierzadko tacy, którzy na codzień wcale po polsku nie mówili, a jednak – uważali się za „Polaków“). W aktywnej walce zaś mogło brać udział może 1, może 2% wszystkich, teoretycznie „zainteresowanych“?

Nie jest wcale przypadkiem, że mamy w hymnie słowa „będziem Polakami“! Pierwotnie, oczywiście, oznaczało to co innego – bo gdy Wybicki pisał te słowa, nie istniało jeszcze pojęcie „narodu“ nowoczesne, więc – oderwane od państwowości. „Narodem“ byli obywatele/poddani określonego państwa – stąd mógł Branicki z sensem pisać, że „stał się Rosjaninem“ i wcale to nie oznaczało, że się zrusyfikował (co przecież jest oczywistą nieprawdą – nie dość, że się nie zrusyfikował, to jeszcze potomstwo na gorliwych patriotów, choć sam Targowiczanin – wychował…) tylko, że został poddanym cara – a „Rosjanami“ był ogół poddanych cara, bez względu na to, jaką wyznawali religię i w jakim na codzień mówili języku, licznej, a uprzywilejowanej w Imperium grupy Niemców – protestantów nie wyłączając.

W latach 1806/1807 i – na nieco mniejszą skalę także w latach 1809 i 1812 – Polacy udowodnili jednak czynem swoją nielojalność względem nowych panów („powstania kościuszkowskiego“ nie liczę, wszak gdy wybuchło, istniała jeszcze Rzeczpospolita, było to więc właściwie wojna z Rosją i Prusami…), wybierając Napoleona. Kongres Wiedeński wyciągnął wnioski z tej krępującej sytuacji, próbując jakoś „lojalność państwową“, z nowo odkrytą „lojalnością względem wspólnoty języka i historii“ uzgodnić. Niezgrabnie, bo niezgrabnie – ale czego chcecie od innowacji? Źle to się skończyło NIE TYLKO z powodu nieszczerości zaborców i nierealistycznych marzeń Polaków. Ostateczny cios „staremu porządkowi“ zadali bowiem nie Polacy, tylko Niemcy i Włosi, także uznając się, w ciągu następnych kilkunastu – kilkudziesięciu lat za „narody“ – co, gdy im się w końcu udało zjednoczyć, na dłużej zachwiało równowagą europejską – być może i do dziś nie udało się balansu, utraconego w roku 1871 odzyskać.

W każdym z tych przypadków jednak, za aktywnością „narodu“ stała wąska grupa rewolucjonistów, w porywach osiągająca do 1, może do 2% całej populacji, której reprezentacją się mieniła. I to właśnie jest nowy, a dla Wybickiego pewnie niespodziewany sens tych słów w naszym hymnie – „świadoma elita“ walczyła bowiem nie tylko o stworzenie własnego państwa, ale też i o to, aby zmienić świadomość pozostałej części populacji, do reprezentacji której pretendowała tak, aby owa populacja poparła jej walkę i aby uznała się za „Polaków“.

Ponieważ nie istnieje żaden „naród“ poza umysłami ludzi, którzy się za ów „naród“ uznają – taka sama walka, siłą rzeczy, musi się powtarzać w każdym pokoleniu, bo jest kwestią swobodnej decyzji poszczególnych jednostek, czy uważają się za „Polaków“, czy za „Niemców“, a może i zgoła za „Europejczyków“. Nie tylko Polaków zresztą ta prawidłowość dotyczy – nie istniał taki naród jak „Austriacy“ przed II wojną światową – a dziś, podejrzewam, myląc Austriaka z Niemcem, można czasem i w gębę zarobić.

Jest tedy „naród“ – każdy „naród“ – nie „bytem samoistnym“, tylko pewnym projektem, mniej lub bardziej udolnie realizowanym metodą manipulowania ludzkimi emocjami przez zainteresowaną jego istnieniem elitę – czasem jest to elita biurokratyczna państwa, a czasem tylko taka, która do roli elity biurokratycznej pretenduje. Na wczesnym etapie takiej „narodotwórczej manipulacji“ jest np. projekt „narodu śląskiego“ – możemy tedy wcale z bliska oglądać, jak to się robi, jeśli już sami zapomnieliśmy!

W jakim zaś sensie hipostazą jest również „państwo“, skoro nie ma chyba bytu szerzej, nachalniej i staranniej manifestującego swoje istnienie przy pomocy demonstrowanych publicznie symboli? W takim, że zagadnienie władzy nad określonymi ludźmi i terytorium, niby konkretne, rodzi jednak nieliche problemy poznawcze: mógł z sensem mawiać Ludwik XIV, że „państwo to ja“ (w sensie: on!) – ale kim/czym jest właściwie współczesne państwo polskie? Zapisy konstytucji, wedle których jest to „demokratyczne państwo prawa, realizujące zasady sprawiedliwości społecznej“, w którym „władza zwierzchnia należy do narodu“ – to jawny nonsens i tylko ostatni idiota brałby je dosłownie. Nawet jeśli – to jak się ma ów zwierzchni charakter narodu – do supremacji prawa europejskiego nad krajowym?

Nie wnikając już w szczegóły, bo zrobiłby się ten esej zbyt długi – „państwo“ to taki byt, który objawia się z różną intensywnością i w różnych formach, często dość niepochwytnych, ale zawsze – jako stosunek dominacji i podporządkowania. Jest tedy „państwo“ przede wszystkim relacją – relacją między „poddanymi“ a „władzą“: kimkolwiek lub czymkolwiek owa władza jest w rzeczy samej.

Tak więc, wracając już do meritum naszych rozważań i zmierzając pewnym krokiem do konkluzji – różne byty używane do tego, aby objaśniać bieg dziejów, rzekomo zdeterminowanych od powstania świata, jak „stosunki produkcji“, „klasy“, „narody“ czy „państwa“ to są wszystko hipostazy, a więc pojęcia błędnie i niewłaściwie uznawane za byty rzeczywiście istniejące podczas, gdy są one tylko abstrakcjami – tworami języka, dzięki którym łatwiej jest nam opisywać świat.

W rzeczy samej uważam, że o „zdeterminowaniu“ można z sensem mówić w przypadku konkretnych zachowań konkretnych jednostek. Piszę ten esej dlatego, że wdałem się w dyskusję o roli przypadku w dziejach na moim ulubionym historycznym forum (na marginesie: nie ma racji mój poniżejpisca twierdząc, że człowieka determinuje tylko natura, a kultura już nie – pisząc tak, dowodzi, że nie rozumie pojęcia „przyczynowości“ – jeśli bowiem nawet człowiek buntuje się przeciw namiętnościom swego ciała w imię kultury – to przecież oznacza to tyle, że jego zachowanie zostało przez tę kulturę zdeterminowane, a nie – że jest wolne!). Jest to przyczyna dostateczna, aby moje zachowanie dzisiejszego, paskudnego skądinąd, jak to w czasie roztopów, poranka – wyjaśnić. Możemy oczywiście wchodzić jeszcze w poboczne przyczyny, coraz to lepiej i coraz to dokładniej objaśniając dlaczego piszę i dlaczego piszę tak, a nie inaczej (przy czym przyjdzie uwzględnić wspomnianą już pogodę – więc cyrkulację wielkich mas powietrza w atmosferze, położenie Ziemi względem Słońca, itd. – tudzież cykl rozrodczy koni, serię zdarzeń które doprowadziły do tego, że nie mam pracy, inną serię zdarzeń, dzięki którym ukształował się mój pogląd na świat, itd., itp. – sporo tego będzie…). Na ogół – jest to niepotrzbne. Jeśli tylko bowiem pamiętamy o tym, aby nie przypisywać abstrakcjom rzeczywistego istnienia – ich użycie znakomicie taki opis upraszcza.

Nie są natomiast zdeterminowane dzieje powszechne – mogły się potoczyć inaczej niż się potoczyły i mogą swój bieg odmieniać jeszcze wiele razy w przyszłości. Ludzie, generalnie rzecz biorąc, pragną przy minimum nakładu pracy (a najlepiej wcale bez pracy): najeść się, napić, ogrzać, podupczyć, zabawić w towarzystwie, zyskać jego akceptację i móc czerpać satysfakcję z podziwu innych. Czasem: stworzyć coś własnego. Te potrzeby są niezmienne od zarania dziejów – i póki Chińczycy nie dobiorą się na szerszą skalę do manipulowania ludzkimi genami, takie też pozostaną.

Jednak do ich zaspokojenia wiedzie wiele dróg. Stąd – tak wielka liczba kultur, które człowiek stworzył (i wiele ich jeszcze wytworzy w przyszłości).

Być może – ale to jest hipoteza, którą dopiero trzeba przetestować i ja tego zrobić tu i teraz nie zdołam – być może nie jest przypadkowy ciąg odkryć i wynalazków, pchających ludzkość w górę skali Kardaszewa. Jeśli ten ciąg nie jest przypadkowy, tj. jeśli do kolejnych odkryć koniecznie musiało dochodzić tak właśnie, jak się to nam przytrafiło – to wówczas, byłby to pewien obiektywny i niezależny od naszej perspektywy poznawczej, szkielet ludzkich dziejów.

Aby mieć pewność, że dzieje naszej nauki i wynalazczości rzeczywiście nie są przypadkowe, musielibyśmy wiedzieć na pewno, że przebadaliśmy, odkryliśmy i wypróbowaliśmy WSZYSTKO co było (na danym etapie rozwoju naszego poznania – na danym poziomie skali Kardaszewa) możliwe. Nie wiemy tego. Zaś hipoteza „bomby megabitowej“ każe nam przypuszczać, że rozziew między nauką i techniką hipotetycznie możliwą a tą, która faktycznie jest przez nas realizowana – póki nie przezwyciężymy problemu lawinowego przyrostu informacji (a jak na razie żaden eksperyment myślowy nie dał nam nadziei na jej przezwyciężenie – i pozostanie ludźmi jednocześnie!) – będzie się pogłębiał. Co z tego wynika? To już temat na oddzielne rozważania…

 

Dyskusję, która toczyła się pod tym wpisem, bardzo ciekawą, można przeczytaćtutaj. Odkurzyłem zaś go, w związku z komentarzem kol. jazgdyni - pod wpisem,który dałem wczoraj.

Jacek Kobus
O mnie Jacek Kobus

bloguję od 2009 roku, piszę od 1990 - i ciągle nie brak mi nowych pomysłów...

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Kultura